Świadectwo więziennego felczera

[Życiorys Józefa Feteli z przebiegu pracy w czasie okupacji hitlerowskiej na terenie więzienia w Kielcach, jako pracownika Służby Zdrowia, na stanowisku felczera w Szpitalu więziennym na przestrzeni od września 1939 do 1945 roku].

“We wrześniu w nocy 3- 4-go 1939 na rozkaz naczelnika więzienia w Kielcach wyznaczono mnie jako opiekę sanitarną przy ewakuacji więźniów z Kielc do Sandomierza, więźniów do ewakuacji było około 40 osób, sami szpiedzy niemieccy, za wyjątkiem jednego więźnia skazanego zdaje się na 20 lat za morderstwo. Ewakuacja odbyła się piechotą nocami, w dzień wypoczywaliśmy. Szliśmy przez Ś-ty
Krzyż w kierunku Sandomierza.
Dnia 5-go września 1939 rankiem pod Opatowem zmotoryzowany oddział wojsk niemieckich osaczył nas, rozbrajając strażników i uwalniając więźniów i dając im wolność. Nastąpiła wielka radość i wiwaty wśród więźniów na cześć Hitlera, która nie miała końca, zaś wszystkich strażników, mnie, żony strażników oraz synów zgrupowano w polu celem rozstrzelania. Przed tym zabrano nam pieniądze, zegarki i dokumenty, mnie zabrano jesionkę, niektórym strażnikom płaszcze, kazali rozpiąć mundury i marynarki, polecono również nam zgrupować się w długim szeregu bardzo gęsto jeden przy drugim. W pewnej odległości ustawiono dwa karabiny maszynowe z boku stał jeden oficer niemiecki z jednostki pancernej, tenże oficer podniósł rękę do góry, wszyscy zrozumieliśmy, że z chwilą opuszczenia ręki zaterkocą karabiny maszynowe, była to dla nas straszna chwila grozy, życie nasze wisiało na włosku.
Uwolnieni więźniowie przyglądali się z uśmiechem, że zginą oprawcy, którzy ich skuli w kajdany i prowadzili w nieznane.
W pewnej odległości od oficera niemieckiego stał stary więzień, szpieg niemiecki o nazwisku Harry Ekert, którego znałem z pobytu w więzieniu zresztą znałem prawie wszystkich lecz tego Ekerta najbardziej zapamiętałem z lipca 1939 z faktu jaki zaistniał między mną a Ekertem.
/Ekerta zamknięto do karceru – karnej celi, w godzinach popołudniowych. W tych godzinach lekarza ani mnie nie było, zamykać do karceru bez badania lekarskiego nie było wolno, Ekerta zamknięto więc bez badania, przy wieczornym apelu widocznie. Ekert domagał się badania więc wezwano mnie w godzinach wieczornych, tem bardziej że mieszkałem przy więzieniu, Ekerta zbadałem i nie stwierdziłem temperatury jedynie silne zdenerwowanie, które nie upoważniało mnie do uwolnienia Ekerta z karceru, lecz powiedziałem mu, że jutro wezmę go do lekarza i ten zdecyduje o jego losie dalszego przebywania w karnej celi. Ekert w dalszym ciągu mocno się denerwował i domagał się zwolnienia, że jest stary a je nie chcę go zwolnić przy czym wygadywał różne głupstwa pod adresem administracji więziennej, Służby Zdrowia i polskich rządów na co krótko mu odpowiedziałem, że jutro zbada go lekarz, a za jego głupie wygadywania powiesiłbym go razem z Hitlerem na gałęzi./
Zdając sobie sprawę, że za moment może nie będziemy już żyli zacząłem głośno krzyczeć do Ekerta, gdy ten zbliżył się do mnie, zwróciłem się do niego ze słowami, za co ja pracownik służby zdrowia dając wam opiekę w drodze jako więźniom chcecie mnie rozstrzelać, co wam winne żony strażników oraz ich synowie jak również i strażnicy oni was prowadzili wykonując rozkaz swoich władz, prowadzili was piechotą bo i sami szli piechotą, nie bili was przecież po drodze, wy jedliście to samo co i my, słoninę, chleb i herbatę, za co nas będziecie rozstrzelać. Ten moment co ja rozmawiałem z Ekertem może zadecydował o naszym życiu. Ekert podszedł do oficera dłuższą chwilę rozmawiał i ten zdecydował o naszym losie. Rozdzielono nas na dwie grupy. Ja, żony strażników i synowie stanowiliśmy jedną grupę, w drugiej grupie byli sami strażnicy. Po rozdzieleniu nas na grupy, Ekert podszedł do mnie i powiedział, że wytłumaczył oficerowi kto jesteśmy, że tenże oficer między innymi pytał się wszystkich więźniów czy ich bito w czasie ewakuacji lub czy było coś niegodnego postępowania, żaden z więźniów nic nie mógł przeciwko nam powiedzieć i to zdecydowało, że nas nie rozstrzelano, chociaż było paru więźniów szczególnie młodych, którzy domagali się aby rozstrzelać.
Na polu w dwóch grupach trzymano nas jeszcze parę godzin pod karabinami maszynowymi, po jakimś czasie pierwszą grupę tj. mnie, żony strażników oraz chłopców załadowano do samochodu i przewieziono do Opatowa do jakiegoś podwórza otoczonego ze wszystkich stron budynkami czy szopami. Tego samego dnia pod sam wieczór do Opatowa do naszej grupy przyprowadzono piechotą wszystkich strażników, wszyscy strażnicy przez całą drogę mieli ręce podniesione do góry i byli otoczeni przez jednostkę wojskową pod bronią, dołączono ich do nas i zapowiedziano, że jakby kto usiłował uciekać będą strzelać. W tym celu znów ustawiono w stodole jeden karabin maszynowy skierowany na nas oraz oświetlono nas światłem z samochodu, ustawionego za karabinem maszynowym tak, że widoczność była dobra, nas zaś lekko oślepiały reflektory samochodowe i tak na trochę słomy i gnojówce przeleżeliśmy całą noc pod strachem do następnego dnia.
Rano dnia 6-go września bardzo wcześnie przyszedł do nas Ekert niosąc chleb i słoninę pytając się każdego czy będzie jadł chleb i słoninę /herbaty niema/ z kolei przyszedł do mnie dając mi chleb i słoninę i powiedział mi, że ja, żony i chłopcy będziemy zaraz zwolnieni, zaś strażnicy później. Po otrzymaniu chleba poprosiłem go o papierosy, powiedział mi że tu w obecności żołnierzy nie może mi dać, lecz wezwie mnie na stronę później i da trochę papierosów. Po jakimś czasie istotnie wywołał mnie wyprowadzając w pewne oddalenie dał 3 paczki papierosów, jednocześnie zagadnął mnie czy pamiętam co ja do niego powiedziałem w tym czasie jak on siedział w celi karnej, gdy mnie do niego wezwano, a on domagał się zwolnienia z karceru, dłuższą chwilę nie odpowiadałem na jego pytania, sam nie wiedziałem co dopowiedzieć, wreszcie zdecydowałem się i odpowiedziałem, że wszystko pamiętam to co on mówił i to co ja mówiłem. Na co mi odpowiedział, żebym się nie bał on mnie nie oskarży bo zna życie, lecz gdyby te słowa słyszał jeden z tych młodych więźniów to bym już wisiał na jednym z tych drzew, co stoimy przed nimi, lecz nikt nie wie, cośmy obaj rozmawiali i nikt się nie dowie, mogę być spokojny, włos mi z głowy nie spadnie, tylko jak mnie zwolnią co niedługo nastąpi żebym zaraz udał się do Kielc i zgłosił się do pracy w więzieniu, bo tam jestem potrzebny, poza tym uprzedził mnie abym szedł głównym traktem wprost na armię niemiecką i abym nie zbaczał na boczne drogi bo mogę życie oddać. W niedługim czasie zostałem zwolniony, jak również wszystkie kobiety i chłopcy, ja i trzech chłopców ruszyliśmy piechotą do Kielc, kobiety /żony strażników/zostały czekając na swych mężów.
Dnia 8-go września na południe dotarłem do Kielc zgłaszając się do pracy w więzieniu, po uprzednim spotkaniu żoną i innymi żonami strażników, które mnie uprzedziły, że mnie już szukano w więzieniu, więc udałem się do naczelnika więzienia, którym był Harrer Kurt /niemiec dawny więzień, szpieg niemiecki/ a którego znałem z jego pobytu w więzieniu na początku 1939 r. Tenże Kurt zwolnił mnie dnia 8-go września, polecając mi abym do pracy przyszedł 9-go września rano, gdyż jestem bardzo potrzebny w szpitalu, bo jest dużo chorych, nie ma nikogo prócz sanitariusza Volksdeutschera /pisownia oryg./ Jednocześnie polecił mi abym swoją opaskę ze znakiem czerwonego krzyża ostemplował pieczęcią P.C.K. Udałem się do prezesa Ob. Meissnera aby mi przystawił pieczęć na opasce. Prezes P.C.K. odmówił mi ostemplowania, że mu nie wolno, tylko zatrudnionym w P.C.K. a mnie powinno więzienie ostemplować jako swojemu pracownikowi i że powinienem jak najprędzej przystąpić do pracy w szpitalu więziennym, gdyż jest to bardzo ważna placówka a nie ma nikogo, kto by się tak orientował jak ja, gdyż tam ostatnio pracowałem. Idąc ulicą Sienkiewicza do domu by wypocząć po marszrucie z Opatowa do Kielc, zostałem nagle zatrzymany przez cywila i dwóch żandarmów, cywil powiedział mi że jestem aresztowany nie dają mi się tłumaczyć, zostałem odprowadzony w towarzystwie cywila do więzienia. U naczelnika Harrera Kurta wyjaśniło się, że cywil ten miał do mnie nieuzasadnione pretensje niesłusznie mnie oskarżając wobec władz niemieckich. Na zarządzenie Harrera Kurta zostałem zwolniony i przeproszony przez cywila. Kurt ostemplował mi również opaskę ze znakiem czerwonego krzyża pieczęcią niemiecką, która mi ułatwiła nie tylko swobodne poruszanie się po mieście, lecz ułatwiła mi wejście do każdego z tymczasowych obozów na całym terenie Kielc, w których przebywali żołnierze i oficerowie wojska polskiego oraz zakładnicy. Tam szukałem znajomych po nazwiskach podanych mi bądź przez ludzi stojących przed wejściem do obozu lub według listy czy kartki podanej przez jedną z sióstr. P.C.K. Czynem tym ułatwiłem kontakt aresztowanych z najbliższymi rodzinami lub podając szereg nazwisk do P.C.K. spowodowałem zawiadomienie rodzin.
Dnia 9-tego września zgłosiłem się do pracy w szpitalu więziennym, był to dla mnie pierwszy dzień pracy a jednocześnie dzień zgrozy jaką przeżyłem tego dnia wieczorem. Po wejściu na teren więzienia szpitala stwierdziłem, że to nie jest więzienie, lecz duży obóz, gdzie są zatrzymani nie tylko wojskowi ale i cywile obojga płci! W szpitalu był sanitariusz Volksdeutscher i jeszcze jakichś dwóch więźniów, nie było lekarza ani młodszej siły lekarskiej fachowej. W całym szpitalu t. j. na salach, korytarzu i poczekalni pełno było ludzi wojskowych i cywili, wolny był tylko pokój przeznaczony na aptekę i ambulatorium. Hitlerowcy zgromadzili do więzienia około 3000–4000 ludzi, wszystkie cele na oddziałach były przepełnione, korytarze, podwórze i na ulicy od bramy więziennej, aż do końca budynków więzienia wzdłuż ulicy Zamkowej. Ludzie siedzieli bądź leżeli po prostu na chodnikach i całej szerokości jezdni, przez dnie i noce z braku miejsca pod dachem w więzieniu, taki stan trwał parę dni nie pamiętam dokładnie 10 dni czy też dłużej w każdym bądź razie ubywało ludzi bardzo mało raczej co dzień przybywało. Jak już wspomniałem był to dzień 9 września „dzień zgrozy”. Wieczorem między godziną 18–19 byłem już w domu po całodziennej pracy /w szpitalu pracowałem do zmroku, gdyż nie było światła, którego zresztą nie wolno było używać/ w całym więzieniu, na ulicy było ciemno, hitlerowcy rozstawili warty na całej przestrzeni ulicy od czasu do czasu posługiwali się lampkami kieszonkowymi lub oświetlano wzdłuż ulicy Zamkowej reflektorami z samochodu. Ja mieszkałem przy więzieniu od ulicy zamkowej na II piętrze. Naraz usłyszałem gwałtowną strzelaninę z automatów szybko strzelnych, ja i cała rodzina położyliśmy się na podłodze pod oknami. Strzelanina trwała około 10–15 minut. Kiedy ucichła strzelanina, ktoś do mego mieszkania gwałtownie zapukał zdaje się jakiś żandarm czy esesowiec krzycząc artz, ze słów zrozumiałem, że cos się stało i jestem potrzebny, nie zwlekając ani chwili udałem się za hitlerowcem do więzienia i tu zobaczyłem kilkadziesiąt osób zbroczonych krwią, leżących na ulicy obok więzienia i na podwórzu. Naprędce zmontowałem stół opatrunkowy z dwóch ławek szerokich, znajdujących się w obieralni kartofli aż przy kuchni, przystępując do opatrywania ciężko rannych, których mi dostarczano, a zabierano już opatrzonych do samochodu ciężarowego lub składano na podwórzu, aż opatrzyłem wszystkich nakładając opatrunek tamujący krew. Kiedy opatrzyłem wszystkich około 60 osób, dostałem od Kurta Harrera polecenie abym wszystkich rannych przewiózł do szpitala miejskiego. Siadając do szoferki przy kierowcy hitlerowcu odwoziłem rannych do szpitala, 5–8 razy wracałem zabierając po 9¬–10 osób, aż przewiozłem wszystkich co trwało prawie do 12–tej w nocy. W masakrze prócz tych rannych, których odwiozłem do szpitala na podwórzu było 10–12 zabitych, którzy zostali pochowani w ogrodzie przy więzieniu. Na wiosnę 1940 r. zwłoki ekshumowano i pochowano na cmentarzu miejscowym. Podczas ekshumacji parę osób zdaje się 7 ustalono nazwiska, których nie pamiętam za wyjątkiem jednego /Schen Kielczanin / resztę zaś nie ustalono – byli to przeważnie wojskowi, którzy prócz tabliczek na piersiach nie mieli żadnych dowodów. Jak się później dowiedziałem masakrę tę urządzili esesmani i żandarmi pełniący służbę na zewnątrz więzienia. Na całej szerokości ulicy Zamkowej to jest chodnikach i jezdni z dołu od budynku szpitalnego, aż do góry do samej bramy więziennej spali lub leżeli w półśnie, żołnierze i cywile. Było całkiem ciemno w tej ciemności podobno jechał wóz naładowany sianem ciągniony parą koni powożony przez strażnika zdaje się Orlińskiego i rzekomo konie czy koła wozu najechały na śpiących ludzi wskutek czego powstał zamęt i popłoch, Niemcy chcąc stłumić popłoch otworzyli ogień. Zastrzegam się, że tego momentu nie widziałem, gdyż byłem w domu, lecz słyszałem z opowiadania, a widziałem efekt i skutek strzelania, gdyż sam jeden każdemu jednemu udzielałem pierwszej pomocy nieszczęsnym ofiarom. Ilu z tych rannych, których odwiozłem do szpitala wyzdrowiało lub zmarło nie wiem, gdyż następnego dnia i dalszych 2–3 miesięcy byłem bardzo zapracowany w szpitalu więziennym, udzielając pomocy zgłaszającym się na różne schorzenia około 100–130 osób dziennie, gdzie sam pracowałem bez lekarza przy pomocy więźniów nie mających nic wspólnego z medycyną. W potrzebne leki i materiał opatrunkowy zaopatrywał mnie P.C.K. i apteka Leydo w Kielcach.
Jak już zaznaczyłem na początku, od pierwszego dnia mej pracy więzienie było przeładowane, zaczęła się szerzyć grypa i biegunka. Zwróciłem się do naczelnika Harrer Kurta, aby pozwolił mi chorych więźniów z temperaturą odsyłać do szpitala miejskiego, gdyż 3 sale jakie posiadał szpital więzienia były załadowane. Harrer Kurt wyraził zgodę że mogę to robić, ale przeważnie cywilów, wojskowych zaś w bardzo ciężkich i nieodzownych wypadkach, za wyjątkiem oficerów, na których muszę mieć specjalne zezwolenie od gestapo. Od tego dnia co dzień osobiście odprowadzałem do szpitala miejskiego 6–10 osób dziennie na różne schorzenia. Szpital miejski dawał mi pokwitowanie, że tylu a tylu przyjął, które z kolei oddawałem H. Kurtowi. Chorzy których odprowadziłem do szpitala już nie powracali do więzienia. Korzystając z tego, że władze więzienne nie stwarzają mi trudności w odsyłaniu chorych do szpitala na wolności, postanowiłem korzystać jak najczęściej, wykorzystując każdą możliwość wysłania chorych do szpitala na wolność, przede wszystkim wykorzystywałem zwykłą biegunkę podciągając jako czerwonkę, a której żaden z chorych nie miał, a nawet i biegunki zwykłej nie mieli, wiedziałem o tym, że zgłaszający się na biegunkę są zupełnie zdrowi, wiedziałem również i o tym, że rzekomo chorzy dla zmylenia czujności przed sanitariuszem Volksdeutscherem, który był w szpitalu do mej pomocy. specjalnie dla mej ochrony i nie narażenia mnie, smarowali sobie osobistą bieliznę i pewną część ciała czerwoną pastą lub marmoladą, bardzo zbliżoną do krwi, ułatwiało mi to bardzo gdyż nie badałem chorych ani mierzyłem temperatury, lecz po prostu zapytywałem czy czyści pana z krwią, proszę opuścić spodnie i chory był już na liście do szpitala miejskiego. Pastę czerwoną miałem w szpitalu w swoim magazynie z odzieżą, a którą wydawałem prawie co dzień sanitariuszowi pełniącemu porządki szpitala, marmoladę zaś szpital otrzymywał co dzień do spożywania, niektórzy tak dużo użyli marmolady buraczanej do osobistej bielizny że idąc zostawiali po sobie ślady na podłodze w ambulatorium czy też poczekalni. Tym schorzeniem przy pomocy pasty i marmolady posługiwałem się około 6-8 tygodni. W szpitalu miejskim na oddziale zakaźnym, gdyż tam chorych odstawiałem, lekarz tegoż oddziału wiedział również , że są to zupełnie zdrowi ludzie tylko muszą przejść przez ten oddział na wolność, powyższą procedurę z chorymi, których dostarczałem szpitalowi omówiłem z Dyr. Szpitala D-r Latałą, D-rem Popielem i innymi, których nie pamiętam. Tak, że lekarze szpitala miejskiego ułatwiali mi tą drogę zwolnienia ludzi z więzienia. Do końca października stałego lekarza w dalszym ciągu szpital więzienny nie miał, tak że sam miałem sobie radzić. Wyznaczony natomiast później lekarz wojskowy niemiecki D-r Miller przychodził raz w tygodniu a czasami 2 razy w tygodniu, któremu przedstawiałem bardziej ciężko chorych i których z miejsca mógł zwolnić z więzienia na wolność. Chorzy byli różni, przeważnie symulowali swoje schorzenia lecz i tym udawało się wyjść na wolność. Chorych rzekomo na gruźlicę podstawiłem Dr. Millerowi ze specjalnymi badaniami t. j. brałem stare preparaty, na których były utrwalone laseczniki Kooh, a preparaty te miałem w szpitalu z czasów poprzednich, wystarczyło zmienić karteczkę z nazwiskiem i chory przedstawiony Dr. Millerowi wychodził na wolność. Dr. Miller chorych na gruźlicę nie badał a jedynie posługiwał się mikroskopem badając przedstawiony preparat czy są laseczniki Kooh, a zaznaczam że żaden z chorych przedstawionych Dr. Millerowi nie był chory na gruźlicę, jedynie wybierałem szczupłych, mizernych, bladych, inni chorzy skarżyli się na wyrostek robaczkowy lub owrzodzenie dwunastnicy, katary żołądka i kiszek, każdego chorego kierowanego do D-ra Millera opracowałem i mniej więcej nauczyłem symulować jak i na co się uskarżać i tym sposobem wielu ludzi przeważnie zdrowych wyszło na wolność.
Pod koniec listopada lub z początkiem grudnia 1939 przydzielono do szpitala więziennego D-ra Zamojskiego z którym współpraca była bardzo dobra, wiele osób zostało zwolnionych ze szpitala więziennego na wolność. D-r Zamojski zgadzał się na każdego chorego którego mu podstawiłem że jest chory i należy go zwolnić. D-r Zamojski pracował krótko zdaje się że 3-4 tygodnie na miejsce D-ra Zamojskiego przydzielono D-ra Ruszkowskiego z którym współpraca jeszcze bardziej była dobra na korzyść chorych, gdyż w wielu wypadkach Dr. Ruszkowski mnie dawał wytyczne na co chory ma się skarżyć, którego mam mu przedstawić do badania ta współpraca z D-rem Ruszkowskim wielu osobom przyniosła wolność.
Jak już wspominałem z lekarzami Dr. Zamojskim i Dr. Ruszkowskim, którzy bardzo krótko pracowali bo zdaje się, że każdy z nich pracował około 3-4 tygodni, z tymi lekarzami śmiało i otwarcie rozmawiałem na temat zwolnienia różnych przedstawionych przeze mnie chorych, a właściwie zdrowych, ze skutkiem wyjścia na wolność. W styczniu czy lutym 1940 przydzielono lekarza D-ra Balickiego, z którym współpraca nie układała się na korzyść więzionych, a szczególnie nie mogłem znaleźć u d-r Balickiego wspólnego języka. Dr. Balicki nie darzył mnie zaufaniem, tym bardziej że pierwszy okazał brak zaufania do mnie i często miałem z nim starcia o drobiazgi, przede wszystkim zarzucał mi że ja żyję z więźniami za pan brat, że częstuje ich papierosami lub że za dużo rozmawiam poufale itp. także od czasu przyjścia D-ra Balickiego pracowałem na własną rękę w miarę swych możliwości. Na początku zdaje się marca 1940 zamknięto do więzienia D-ra Bałanowskiego i w nocy tegoż dnia wezwano mnie do niego, że dostał ataku sercowego, istotnie stwierdziłem, że serce nie jest w porządku zastosowałem środki nasercowe i obiecałem, że rano zawezwę go do D-ra Balickiego. D-r Balicki zbadał chorego lekarza traktując go nie jak kolegę lekarza, lecz jak zwykłego więźnia, nie stwierdzając nic poważnego. Po wyjściu chorego powiedział mi abym go więcej do niego nie przedstawiał, lecz załatwił go we własnym zakresie i mogę mu najwyżej robić zastrzyki, jakie będzie chciał, a on go nie chce widzieć ani badać. Dr. Bałanowski – więzień przychodził co dzień do szpitala pod nieobecność D-ra Balickiego, któremu co dzień zrobiłem zastrzyki dożylne przez dłuższy czas, które odniosły skutek przynosząc dużą poprawę i ulgę w chodzeniu za co D-r Bałanowski był mi wdzięczny. Po paru miesiącach D-ra Bałanowskiego z więzienia zwolniono. W maju czy w czerwcu 1940 czy 1941 /nie pamiętam dokładnie/ do więzienia przyprowadzono D-ra Żywota z Kielc, zam. na Bazarach w domu Lejmana /obecnie Plac Wolności/ D-r Żywot był badany przez D-ra Balickiego u którego nie stwierdził schorzeń. Zresztą D-Żywot specjalnie nie skarżył się , lecz co dzień przychodził do ambulatorium podczas nie obecności Dr. Balickiego na wypalanie kilku papierosów, drugiego czy trzeciego dnia zwrócił się do mnie z prośbą abym udał się do jego mieszkania i powiedział jego małżonce aby za wszelką cenę starała się wyciągnąć go z więzienia, przy czym powiedział mi gdzie są schowane pieniądze o których żona nie wie, żebym wskazał zonie i przyniósł 120 szt. papierosów egipskich.
Następnego dnia o godz. 7 rano zapukałem do mieszkania D-ra Żywota, żonie wszystko o mężu opowiedziałem, powiedziałem również gdzie są pieniądze i poprosiłem o papierosy, które otrzymałem, 120 sztuk egipskich pożegnałem i wyszedłem na klatkę schodową, z II piętra zobaczyłem oknem z klatki schodowej cywila z gestapo o nazwisku Buk (?) a którego znałem z częstego odwiedzania więzienia i znęcania się nad więźniami, Buk stał na podwórzu, czego szukał nie wiem, zdecydowałem się szybko zejść ze schodów i jak najszybciej zniknąć mu z oczu, wybiegłem szybko na ulicę – Bazary i wszedłem do następnej bramy – sieni, która miała wyjście przez podwórze na Słowackiego, na Słowackiego wszedłem w inną bramę, która miała wyjście na Mickiewicza /tu gdzie apteka/ i Mickiewicza szybkim krokiem szedłem do domu, w domu zostawiłem 100 szt. egipskich, a 20 sztuk zabrałem z sobą celem oddania D-rowi Żywotowi. Po wejściu do więzienia przed 8–ą i załatwieniu formalności w kancelarii więzienia skierowałem się do szpitala, w tym momencie wszedł Buk do więzienia, któremu się skłoniłem i poszedłem do szpitala. D-r Żywot zgłosił się do ambulatorium tego dnia po południu, któremu opowiedziałem, że byłem w jego domu i wszystko żonie powiedziałem i papierosy 20 szt. egipskich dałem, resztę papierosów miałem przynieść w ciągu kilku dni w miarę potrzeby. Na drugi dzień rano około 6/30 wezwano mnie do więzienia, że jeden z więźniów zwariował. Jakież było moje zdziwienie gdy zobaczyłem D-ra Żywota rozebranego do naga stojącego w kiblu i mocno wykrzykującego, gdy mnie zobaczył chciał mnie całować wykrzykując że jestem byczy chłop że byłem w domu jego i przyniosłem mu papierosy egipskie i wiele innych pochwał pod moim adresem. Wiedząc że D-r Żywot dostał wstrząsu nerwowego postanowiłem zrobić mu zastrzyk uspokajający w tym celu pobiegłem do szpitala przygotowałem zastrzyk i powróciłem na oddział do D-ra Żywota, uprzedzając go, że dokonam zabiegu aby stał spokojnie na co mi odpowiedział, ty Fetela możesz mnie kłuć, rżnąć i wszystko robić, ale niech Balicki nie podchodzi bo go uderzę, zastrzyk zrobiłem wstrzykując scopolaminę z morfiną. W między czasie poleciłem wartownikowi folks-dojczerowi /pisownia oryg./, który go pilnował, aby udał się do kancelarii i poprosił by wezwano lekarza D-ra Balickiego, gdy odszedł wartownik pozostawiając mnie z D-rem Żywotem szybko zrewidowałem kieszenie w leżącym ubraniu zabrałem pozostałe papierosy egipskie w ilości 12 szt., które wczoraj po południu otrzymał ode mnie, w ten sposób pozbyłem się śladów wręczania papierosów, tak jak zresztą sam powiedział, gdy mnie zobaczył. Po powrocie wartownika poprosiłem tegoż by zabrał ubranie z celi i zrewidował w mojej obecności, gdyż chory powiedział że ja przyniosłem papierosy egipskie co jest niesłuszne i nieprawdopodobne, proszę o stwierdzenie ile jest w tym prawdy, wartownik wykonał moją prośbę lecz papierosów nie znalazł, chory po zastrzyku uspokoił się układając się na sienniku. Do czasu przyjścia lekarza wartownik zamknął celę i czekaliśmy na korytarzu w między czasie poczęstowałem wartownika swoimi papierosami i całkowicie utrwaliło wartownika, że zwarjowany /pisownia oryg./ mówił nieprawdę, gdyż papierosów egipskich w ubraniu D-ra Żywota nie znalazł a ode mnie otrzymał zupełnie inne papierosy munsztukowe. W niedługim czasie nadszedł D-r Balicki lecz musiał się prędko oddalić, gdyż chory wykrzykiwał pod jego adresem, że go udusi. Na polecenie D-ra Balickiego dokonałem jeszcze jednego zastrzyku, który zupełnie uspokoił chorego leżąc w pół śnie do następnego dnia. Następnego dnia chory czuł się zupełnie dobrze z poczytalnym umysłem jakby w ogóle nie miał wstrząsu będąc w ambulatorium zwrócił się do mnie bym mu dał egipskie, które przyniosłem z jego domu na co mu odpowiedziałem, że w jego domu nie byłem, lecz jego żona była u mnie i przyniosła mu papierosy nie egipskie lecz inne, ale nie dałem mu już do celi tylko wypalił kilka sztuk w ambulatorium i tak przychodził co dzień aż do wyjścia z więzienia co trwało około 10 dni.
Nie pamiętam dokładnie w jakim miesiącu, ale zdaje się że we wrześniu w godzinach popołudniowych, szedłem na oddział kobiecy w tym czasie żandarmi prowadzili przez podwórze kobiece na oddział męski ob. Sznajdra zam. w Kielcach ul. Sienkiewicza, który miał sklep z przyborami elektrycznymi a którego znałem osobiście. Sznajder zwrócił się do mnie bym powiedział jego żonie, gdyż nie wie co się z nim stało bo aresztowano go na ulicy, poza tym prosił mnie bym powiedział żonie gdzie są schowane pieniądze, w której szufladzie od biurka i żeby go ratowała nie żałując pieniędzy. Ponieważ nie byłem pewien czy żandarmi rozumieją po polsku odpowiedziałem Sznajderowi, że ja nie jestem poczta, a poza tym pan wie gdzie się znajduje, ja spraw takich nie załatwiam. Tego samego wieczora jednak o godzinie 6-ej udałem się do domu Sznajdra i wszystko żonie jego przekazałem to co Sznajder prosił. Sznajder przebywał w więzieniu parę dni przez te dni nie odzywał się do mnie chociaż była sposobność ku temu, kilkanaście dni po wyjściu z więzienia spotkał mnie na ulicy i bardzo przepraszał, a jednocześnie dziękował, że mimo otrzymania ode mnie odmowy to jednakże byłem w jego mieszkaniu tego samego wieczoru i wszystko dokładnie powiedziałem to co prosił i dzięki temu wyszedł z więzienia.
Nie pamiętam w jakim dokładnie czasie gestapo zabierało transport kobiet, w samochodzie było pełno, jedna z nich zawołała mnie po nazwisku, abym ją ratował za wszelką cenę, kobietą tą okazała się pani Kujawska, zam. W Kielcach ul. Złota, poznałem ją u p. Gierowskiej w Kielcach szepnęła mi, że jest w w ciąży 2 miesiące, zwróciłem się do dowódcy transportu, że w samochodzie jest kobieta w ciąży 3–4 miesiące i takiej nie należy brać do transportu, gestapowiec bardzo się rzucił dlaczego wcześniej nie powiedziałem tylko w ostatniej chwili, na co mu odpowiedziałem że nikt mnie o to nie pytał, a zawsze przed transportem była opinia lekarza, czy taka może jechać, prawdę mówiąc gestapo niewiele zwracało na to uwagi, przeważnie nigdy o to nie pytano, lecz zabierano i robili to co im się podobało. W tym wypadku gestapowiec musiał nie o wszystkim wiedzieć, gdyż po wielkich krzykach i wygrażaniach pod moim adresem, że powinienem wcześniej o tym meldować zwolnił Kujawską z samochodu i na skutek mojego meldunku w kancelarii, że z transportu kobieta w ciąży została zwolniona, tym samym wypuszczono ją na wolność następnego dnia.
Będąc raz wieczorem u p. Accordiego właściciela restauracji „Bristol” celem zrobienia zastrzyku, był też w jego mieszkaniu Rutczyński czy Rutkowski zam. W Kielcach ul. Sienkiewicza 36, który prosił mnie przy pożegnaniu abym jutro do niego przyszedł zrobić mu zastrzyk. Zgłosiłem się na drugi dzień do mieszkania Rutczyńskiego, córka jego poprowadziła mnie do ostatniego pokoju, że tam ojciec czeka na mnie w pokoju, było jeszcze dwóch mężczyzn. Rutczyński powiedział na wstępie, że zastrzyku on nie potrzebuje, lecz że ja jestem im potrzebny do wywiadu, nie pytałem o nic czy to jest A.K. czy B.Ch. ze słów zrozumiałem, że jest to organizacja podziemna przeciwko okupantowi. Spytałem tylko na czym będzie polegać moja współpraca, odpowiedziano mi że o chodzi o wiadomości z więzienia. Szczególnie o stan więźniów na oddziale politycznym, ilu jest, ilu wywieziono, ilu przybyło, wiadomości miałem dawać Rutczyńskiemu 2–3 razy w tygodniu Kilkanaście razy wiadomości takie dawałem Rutczyńskiemu. Po dwóch czy trzech miesiącach prosiłem, aby mnie przekazano jakiemuś lekarzowi, któremu będę przekazywał potrzebne wiadomości, gdyż łatwiej mi będzie chodzić do lekarza jako pracownika służby zdrowia. Po jakimś czasie skierowano mnie do lekarza D-ra Makulskiego Kielce, Ogrodowa i na spotkania przez cały czas przynosiłem potrzebne wiadomości D-rowi Makulskiemu. Chodziłem i na ulicę Lipową nie pamiętam nazwiska, był to mężczyzna pochodzenia chłopskiego, który przed wojną przychodził do mnie na zastrzyki lecz nazwiska w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć. Potrzebne wiadomości podawałem mu przez szereg miesięcy najczęściej jednak spotykałem się z nim na ulicy Lipowej, a jak chciał coś wiedzieć szybko przychodził do mnie rano. Pewnego dnia powiedział mi, że wyjeżdża w Opatowskie i kontakt się zerwał.
Podczas okupacji byłem również w kontakcie z p. Gajową w Kielcach ul. Ogrodowa, p. Gaj pracowała w biurze pośrednictwa pracy Arbeitsamt i od miałem wiadomości o większych łapankach na wywóz lub pojedynczych osób poszukiwanych przez pośrednictwo pracy lub żandarmerię. Pani Gaj miała dostęp do list z nazwiskami na wywóz, które mi przekazywała, z kolei przez moją żonę lub dzieci ostrzegałem zagrożone osoby, często również podawałem nazwiska Pani Dr. Krauz-Tymeńko, która z kolei przekazywała osobie trzeciej, w ten sposób wiele osób zdołało się gdzieś ukryć lub wyjechać. Aby nie było podejrzenia że ja do p. Gaj chodzę raz lub dwa razy w tygodniu p. Gaj zamawiała mnie telefonicznie w godzinach popołudniowych, że dziś na wieczór prosi mnie aby do niej przyszedł zrobić zastrzyk z astmolizyny, gdyż ma wieczorne duszności i chciałaby zastrzyk zrobić na noc około 10 wieczór.
Do więzienia przyprowadzono Dr. Bawora, Kielce ul. Równa. Dr. Bawor jakiś czas przesiedział w więzieniu, po porozumieniu się z lekarzami poprzez jego żonę Dr. Baworowi postanowiono przyjść z pomocą i ułatwić mu wyjście z więzienia. W tym celu dostarczono krew w słoiku, którą Dr. Bawor miał się oblać i wezwać mnie w nocy, że dostał krwotoku płucnego. Tak też zrobiono i pewnej nocy wezwano mnie do szpitala więziennego, że Dr. Bawor bardzo zachorował, przychodząc zobaczyłem Dr. Bawora zalanego krwią po zbadaniu udałem się do naczelnika więzienia. Szojnerta niemca i przedstawiłem mu w najgorszym naświetleniu stan zdrowia chorego, zaczynając, że transport musi natychmiast nastąpić, gdyż do rana chory może umrzeć w tych warunkach w jakich się obecnie znajduje. Naczelnik Szojnert przychylił się i polecił chorego zaraz odstawić do szpitala miejskiego za pokwitowaniem. Dr. Bawor nie powrócił już do więzienia ze szpitala miejskiego.
Na przestrzeni lat 1942–1945 do wyzwolenia Polski współpracowałem i byłem w kontakcie z Ruchem Oporu najpierw poprzez żonę Stanisławę Garncarczyk, a później z Wilhelmem Garncarczykiem przekazując różne wiadomości z więzienia z oddziału politycznego i odwrotnie. Pewnego wieczoru przyszedł do mnie ob. Garncarczyk że do rąk Gestapo dostało się dwie osoby: kobieta i mężczyzna, chodziło o to by za wszelką cenę dowiedział się czy są tacy i czy użyli trucizny, którą mieli przy sobie bo zagrożone jest kilkadziesiąt osób z terenu Kielc i muszą gdzieś uciekać. Rano byłem wezwany na oddział polityczny przez gestapo i stwierdziłem że jest kobieta i mężczyzna, zgodnie z opisem przez Garnczarczyka, u których stwierdziłem silne zamroczenie i prawie pełną niepoczytalność, tak kobieta jak i mężczyzna na żadne moje pytanie nie odpowiedzieli, oczy zamglone usta lekko rozchylone, źrenice nie reagowały. Domyśliłem się że oboje użyli truciznę, która szybko działa i muszą oboje umrzeć. Na pytanie gestapowca odpowiedziałem, że w tej chwili badać ich nie można bo są bardzo zamroczeni, może później jak odzyskają przytomność, chociaż z góry wiedziałem, że i tak gestapo nie będzie się mnie pytać czy można ich badać jak oprzytomnieją. To jednak badania przez gestapo odwlokłem na pół godziny, a za pół godziny działanie trucizny daleko się posunęło. Zaproponowałem wezwanie doktora Balickiego co znów odwlekło drugie pół godziny, po wizycie doktora Balickiego zaczęto ich badać lecz nie usłyszeli ani jednego słowa chociaż ich bito i kopano i po godzinie oboje zmarli.
Wieczorem znów przyszedł Garnczarczyk któremu podałem, że oboje są już w kostnicy. On mi odpowiedział to dobrze, bo 60 osób nie musi z Kielc uciekać. Bohaterzy nasi oddali życie z honorem za wolność, przy czym powiedział mi, że gdyby była sekcja, a ja bym przy niej był, to żebym starał się utrudnić pobranie treści żołądkowej do badania w celu ujawnienia jakiej trucizny zażyli. Istotnie gestapo zarządziło sekcję zwłok, a właściwie pobranie treści żołądka do badania. Sekcji ja dokonywałem w obecności doktora Balickiego i dwóch gestapowców. Do celu tego było przygotowane 2 słoje do których miałem włożyć cały żołądek z zawartością płynu znajdującego się w organizmie. Po otwarciu klatki piersiowej i częściowo jamy brzusznej manipulowałem tak, aby zawartość żołądka wylała się do wewnątrz a do słoja włożyć prawie pusty żołądek . Udało mi się zrobić dziurę w dolnej części żołądka tak, że płyn z żołądka wypłynął do organizmu i prawie puste żołądki włożyłem do słoi oddzielnie kobiety i oddzielnie mężczyzny. Jaki był wynik badania treści żołądkowej nie wiem.
Pewnego wieczoru zdaje się pod koniec października czy na początku listopada o godz. 18-tej przyszedł do szpitala w więzieniu żandarm i zawołał mnie po nazwisku żebym szedł zaraz z nim. Idąc parę kroków za nim nie wiedziałem, gdzie idę i po co. Ten przyprowadził mnie przed kancelarię więzienną gdzie stało 3-ch cywili, których nie znałem, cywile ci spytali w języku niemieckim czy to ten, żandarm odpowiedział że tak, mimo, że było ciemno, u cywilów tych zauważyłem, że mają pistolety, jeden z nich wyszedł na ulicę pierwszy ja drugi a za mną następni dwaj. Gdy znaleźliśmy się na ulicy a przed domem gdzie mieszkałem, zapytałem po polsku czy mam zabrać teczkę ze strzykawkami, chwilę się naradzali wreszcie w języku niemieckim jeden z nich odpowiedział: tak zabrać. Wpadłem do domu mocno zdenerwowany, gdyż nie wiedziałem czy jestem aresztowany czy rzeczywiście idę gdzieś do chorego w asyście trzech cywili z bronią. Żonie powiedziałem że idę gdzie nie wiem i kiedy wrócę też nie wiem. Idąc w dół Zamkową różne myśli miałem. Chcąc się przekonać czy jestem aresztowany czy też idę do chorego próbowałem poczęstować papierosami, lecz każdy odmówił że nie pali /oczywiście w języku niemieckim/. Nic do mnie nie mówili przez całą drogę i tak doszliśmy aż do mostu na Solnej. Wtedy jeden z nich powiedział do swego kolegi, idź i powiedz, że już idziemy, nich maszyna będzie gotowa. Przyszło mi na myśl, że pewnie wsadzą mnie w samochód wywiozą za miasto i wykończą. I tak zbliżyliśmy się do rogu ulicy Buczka. Auto istotnie stało przy bramie. Jak się później domyśliłem przed gmachem gestapo. Zbliżając się do bramy zatrzymałem się na chwilę, dwaj cywile nie oglądając się na mnie weszli do bramy. Ja za chwilę wszedłem za nimi. Lecz w bramie już nikogo nie było, nie wiedziałem gdzie iść na prawo czy lewo. W tym momencie wyszedł kierowca z podwórza od samochodu stojącego na ulicy, którego znałem i zapytał mnie po co ja towarzyszyłem. Odpowiedziałem, że nie wiem. Przyprowadzili mnie trzej cywile i gdzieś poszli, to nic zaraz się dowiesz, daj zapalić z tytoniu swojskiego. Częstując go strasznie mi ręka drżała i cały się trząsłem, nie mogłem się jeszcze opanować. Kierowca zauważył to i zapytał co się tak trzęsę. Odpowiedziałem mu , że jest mi zimno bez płaszcza a którego miałem, bo się spieszyłem. Za chwilę wyszedł oficer gestapo sprawdzić czy jestem, którego też znałem, ten powiedział mi,że zaraz wyjdzie do mnie szef gestapo. Poczekałem jeszcze chwilę i już się opanowałem. Wreszcie wyszedł szef gestapo Esigr /oryg./, który mi powiedział, że odprowadzi mnie dwóch jego ludzi, lecz jeśli pisnę słówko gdzie byłem i co widziałem to jutro już mnie nie będzie. Zapytał mnie czy zrozumiałem, odpowiedziałem , że tak. Za chwilę wyszło dwóch gestapowców w mundurach i dowieźli mnie na Buczka pod 19-sty na II piętro. Za mną w parę minut wniesiono na noszach Witka, którego dobrze z widzenia znałem, lecz nie wiedziałem, że to jest taka duża szyszka, postrach ludzi wielki wróg Polaków. Witek po przywitaniu się ze mną przypomniał mi jeszcze raz to co szef gestapo mówił, że nikt ma nie wiedzieć, że ja będę do niego przychodzić co dzień celem robienia mu zastrzyków dożylnych, a ponieważ on wie, że ja do południa mam dużo pracy w szpitalu więziennym więc będę do niego przychodził co dzień od godz. 2–9 wieczór, lecz przyjdę do niego zaraz po wezwaniu, a po mnie zawsze ktoś przyjdzie, żandarm, gestapowiec, cywil lub samochód, wtedy zaraz bez zwłoki mam przyjść do niego. Po wyjściu wieczorem od Witka ochłonąłem i uspokoiłem się całkowicie, żonie nic nie mówiłem, gdzie byłem i co robiłem. Rano bardzo wcześnie do mieszkania przyszło do mnie dwóch panów, których nie znałem, lecz ci powiedzieli, że są z organizacji i wiedzą, gdzie ja wczoraj wieczorem byłem i że szedłem w towarzystwie 3 cywili do gestapo, z początku bardzo się opierałem że ja nigdzie nie byłem lecz ci uparcie twierdzili, że oni dobrze wiedzą i żebym się nie bał, lecz wszystko im powiedział. Wreszcie jeden z nich podał mi 2 czy 3 nazwiska , które znałem i wiedziałem , że ci pracują w organizacji. Wtedy narysowałem im plan mieszkania Witka. Pytali mnie również czy Witek w domu jest w pancerzu. Witek w domu pancerza nie nosił natomiast miał dużo broni krótkiej, granaty. Po udzieleniu informacji panowie pożegnali mnie i zapowiedzieli, że jeszcze przyjdą jak będzie opracowany plan zamachu na Witka, w kilkanaście dni istotnie przyszli ci sami panowie zapowiedzieli mi abym starał się nigdy nie chodzić do Witka w godzinach od 8-11 przed południem, gdyż w tym czasie jest planowany zamach na Witka. Ja ze swej strony powiedziałem, że Witek mi wspomniał, że jak się będzie czuł lepiej to się wybierze do więzienia gdyż chciałby zobaczyć kogoś na którym mu bardzo zależy. Do Witka chodziłem dłuższy czas co dzień a później co drugi dzień aż do wykonania zamachu. Chciałbym zaznaczyć że nie robię z siebie bohatera lecz pragnę opisać wszystkie momenty jakie zapamiętałem lub przeżyłem na swej placówce w służbie zdrowia, niosąc pomoc i ratując w potrzebie bliźnich walcząc z okupantem bez broni.”
Józef Fetela