Wspomnienia Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego

22 lipca 1881 roku w Maksymówce k. Stanisławowa urodził się Bolesław Wieniawa- Długoszowski.  Generał dywizji, dyplomata, osobisty adiutant Józefa Piłsudskiego, lekarz, poeta i dziennikarz.  Od 1913 roku był członkiem Związku Strzeleckiego. 6 sierpnia 1914 r. w składzie I Kompanii Kadrowej wymaszerował z krakowskich Oleandrów do Królestwa Polskiego. Następnie wstąpił do I Pułku Ułanów Legionów Polskich, którym dowodził rotmistrz Władysław Belina-Prażmowski. Za udział w walkach zbrojnych, m.in. w bitwie pod Kostiuchnówką 4-6 lipca 1916 r., został odznaczony orderem Virtuti Militari.  Wchodził w skład Polskiej Organizacji Wojskowej. Brał udział m.in. w zajęciu Wilna w 1919 r., kampanii kijowskiej 1920 r. oraz w Bitwie Warszawskiej, za co odznaczono go Krzyżem Walecznych. Po wybuchu II w. ś. przebywał we Włoszech (do czerwca 1940 r.) a później wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.  Całkowicie odsunięty przez gen. Sikorskiego od spraw wojskowych i realnego wpływu na politykę popełnił samobójstwo 1 lipca 1942 r. Pochowany został na cmentarzu w Nowym Jorku. W 1990 r. urnę z jego prochami przewieziono na Cmentarz Rakowicki w Krakowie.

Do bitwy pod Brzegami doszło 14 sierpnia, po tym jak oddziały strzeleckie opuściły Kielce. Rosyjskie wojska okrążały miasto w sile znacznie przekraczające możliwości obrony przed ostrzałem artyleryjskim. Brzegi były chrztem bojowym strzelców. Swoje „pasowanie” na ułana, Bolesław Wieniawa-Długoszowski wspomina :

„Od trzeciego dnia dosiadania konia po każdym noclegu lub odpoczynku stało się dla mnie udręką, każdy kłus torturą. Jeździłem na jednej wielkiej, rozjątrzonej ranie, ciągnącej się nielitościwie od kolana do kolana. Zaciskałem zęby, pogwizdywałem z determinacją, recytowałem po cichu a z zapamiętaniem wszystkie znane mi wiersze we wszystkich znanych mi językach i kłusowałem- raz-dwa, raz- dwa, z postanowieniem, że albo przetrzymam, albo zdechnę, ale na siodle. Belina i koledzy namawiali mnie, żebym wypoczął i podleczył się przez kilka dni. Uparłem się. Bieliznę całą miałem we krwi, zakrwawione rajtuzy, jeździłem na żywym mięsie, ale oddziału porzucić nie chciałem.

Na koniec po kilku dniach, właśnie w okresie bitwy pod Brzegami, podczas południowego wypoczynku, natknąłem się na doktora Roupperta, obecnego szefa sanitarnego, który Kadrową Kompanię wyposażył w opatrunki i razem z nami wymaszerował z Oleandrów.

– Obywatelu doktorze – zwróciłem się doń z prośbą – żołnierz, rodak, tułacz, bliźni, głos błagalny do was wznosi. Dopomóżcie dawnemu koledze po fachu, niedoszłej chlubie okulistyki, choć dziś odstępcy i zaprzańcowi.

– Cóż to brakuje, obywatelu?

– Ba! Mam raczej czegoś za dużo, przede wszystkim zaś konnej jazdy. Cierpię z tego powodu niewymownie, w niewymownych okolicach.

– Pokażcie no więc ten kawaleryjski krajobraz.

Ruchem pozbawionym zupełnie dziewiczej wstydliwości zabrałem się do ściągania rajtuzów, a potem, z sykiem odrywając przyschniętą do ran bieliznę, zademonstrowałem doktorowi tę część ciała, gdzie – jak powiada Prus – nogi tracą swą szlachetną nazwę.

Obywatel doktor złapał się za głowę.

– Człowieku! – zaczął krzyczeć na mnie. – Przecież wy w tym stanie ani chwili nie możecie zostać w szeregach. Sami jesteście doktorem. Niezależnie od bólu dotkliwego wasza rana grozi wam zakażeniem. Musicie iść bezzwłocznie do szpitala.

– Człowieku – obywatelu – dziedzicu, oznajmiam wam uroczyście i solennie, że do szpitala nie pójdę. Wojna się skończy lada dzień, a ja będę gnił w szpitalu i nawet kaprala się nie dosłużę. Na to nie ma zgody. Chcecie mi pomóc, to polakierujcie mnie jodyną i obdarujcie paczką waty, a jeśli nie… do widzenia. Siadam na konia, na surowo.

Uległ w końcu przezacny Stachurek, ale przedtem, zwoławszy żołnierzy przechodzącego opodal szosą batalionu piechoty, kazał im admirować moje rany i w natchnionych słowach wychwalał moją zaciętość i kawaleryjską wytrzymałość.

Stałem podczas jego wykładu okrakiem, pochylony ku przodowi, w pozycji zasadniczo „niezasadniczej”.

Potem doktor, owinąwszy na koniec patyka spory kawał waty i ostrzegłszy mnie, żebym się trzymał ostróg, bo inaczej wyskoczę ze skóry, zaczął powoli i systematycznie malować mnie jodyną.

Do licha! Znałem bardziej wyszukane rozkosze! A tu, zwłaszcza z powodu licznej asysty, nie wypadało nawet nalegać na pośpiech i trzeba się jeszcze było odgryzać piechurom za łatwe, a trafne wobec bliskiego celu żarty. Wreszcie skończyło się. Opatuliłem się watą, zapiąłem bieliznę i rajtuzy, uścisnąłem dłoń doktora, do piechurów raz jeszcze odwróciłem się zachodnim frontem z zapraszającym a wymownym gestem i pobiegłem ku Belinie. W samą porę.

– Do koni! Podciągnąć popręgi! – rozległ się właśnie jego rozkaz. W chwilę później kłusowałem wraz z innymi za Beliną. Rany krwawiły jeszcze , paskudziły się i bolały jakiś czas, ale po kilku dniach przyschło na mnie wszystko, aż po jakiś dwóch tygodniach odpadł ze mnie, jak skóra węża, pancerz stwardniałej zapiekłą krwią waty i od tego czasu mogłem jeździć konno, chociażby na rozpalonej blasze.

Moją zaś zawziętością i wytrzymałością wzruszony doktor Rouppert protekcyjnie pozwolił mi zostać w ułanach, mimo iż w myśl rozkazów, których on właśnie był stróżem i wykonawcą, należało mi, jako lekarzowi, przejść do służby sanitarnej.

– Nie mogłem się zdobyć na to, żeby cię tak srogo skrzywdzić – powiedział mi później. – Widziałem, jak bardzo jesteś przywiązany do swojej broni i sam przecież pod Brzegami jodyną namaściłem cię na ułana ostatecznie i nieodwołalnie”.