Na żeńskim oddziale kieleckiego Deutsches Strafanstalt

25 października 1939 roku więzienie przy ulicy Zamkowej w Kielcach przejęła niemiecka Policja Bezpieczeństwa (Sicherheitspolizei – Sipo), powszechnie nazywana Gestapo. Do 1945 r. mieścił się tutaj Niemiecki Zakład Karny (Deutsches Strafanstalt).

Do jednych z niewielu zachowanych relacji kobiet- więźniarek z tego okresu należą wspomnienia Janiny Komendy. Kielecka pielęgniarka została aresztowana przez gestapo 30 listopada 1942 r. Osadzono ją w celi, z której wszystkie kobiety miały zostać rozstrzelane w odwecie za zabicie niemieckiego strażnika w trakcie udanej ucieczki kilkunastu Polaków z kieleckiego więzienia. Stąd po kilkunastu dniach została wywieziona do obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Tutaj po pobycie w różnych komandach roboczych znalazła zatrudnienie w szpitalu obozowym na terenie Lager Brzezinka, gdzie jako pielęgniarka z wielkim oddaniem opiekowała się chorymi współwięźniarkami.

Janina Komenda (1889-1968)

Urodziła się 23 czerwca 1889 roku w Kazaniu. Przed I wojną światową pracowała jako nauczycielka w Warszawie. Po wyjściu za mąż, za lekarza Wacława Komendę, zamieszkała w Kielcach przy ulicy Kopernika. Po śmierci męża w 1938 r. pracowała jako pielęgniarka i kierowniczka żywienia chorych w szpitalu w Kielcach.

Od pierwszych dni II wojny światowej pomagała uciekinierom i rannym po bombardowaniach. W czasie okupacji niemieckiej działała w konspiracji. Po otwarciu szpitala PCK była jedną z pierwszych kielczanek, które ochotniczo pracowały tam jako personel pomocniczy. Opiekowała się rannymi jeńcami polskimi, a także ratowała ich przed wywiezieniem do obozów. Do chwili aresztowania jej dom był schronieniem dla ukrywających się, miejscem spotkań konspiracyjnych i nawiązywania kontaktów.

Rano 30 listopada 1942 r. do jej mieszkania weszło gestapo i została aresztowana wraz z synem Jerzym. Zaprowadzono ich do budynku na dzisiejszej ulicy Seminaryjskiej.

Gestapo mieściło się wówczas w Kielcach w narożnym gmachu przy ul. Śniadeckich 11 i ul. Poniatowskiego, w którym przedtem mieściła się Izba Skarbowa. Po wejściu do którejś z sal, kazano nam stanąć twarzami do ściany i czekać. Przez długi czas wprowadzano coraz więcej aresztowanych i ustawiano obok nas. Pod przeciwległą ścianą, za biurkiem, „urzędował” gestapowiec, który jednocześnie pilnował nas i uważał, żebyśmy się nie porozumiewali.

Mniej więcej po dwóch godzinach takiego stania gestapowiec wezwał mnie do biurka, pozwolił usiąść, nakazując jednocześnie zdjąć futro, żakiet od kostiumu i sweter. Zostałam tylko w samej lekkiej bluzie. Po pewnym czasie żakiet mi zwrócono, a resztę ubrania zabrano. Badanie polegało jedynie na spisaniu personaliów, poza tym o nic mnie nie pytano i ponownie kazano stanąć na swoim miejscu, twarzą do ściany.

Trudno opisać co wtedy myślałam i co czułam. Chyba czułam się jak zwierzę pędzone na rzeź. Jednakże zewnętrznie starałam się być spokojna i opanowana, mimo że wszystkie zmysły były napięte do ostatnich granic. Bardzo mnie przygnębił widok dwóch zapłakanych pań i dziewczynki, które stały obok mnie. Jak później dowiedziałam się była to Zofia Skibińska, z domu Paszcza, żona inspektora lotnictwa oraz jej siostra i czternastoletnia córka Basia. Podczas badania ponaglano je do odpowiedzi krzykiem i szturchańcami ”.

Po pierwszym przesłuchaniu Janina Komenda została przewieziona na ulicę Zamkową i osadzona w więzieniu kieleckim.

Około południa grupę aresztowanych, wśród których byliśmy oboje z synem (…) przewieziono do więzienia w Kielcach.

Zgrzyt otwieranej bramy! Rozkaz: „biegnąć szybko przez podwórze”. W bocznym małym budynku, z zakratowanymi oknami, sprawdzanie personaliów. Nadchodzi lekarz więzienny doktor Balicki i felczer Fetela. Udaję, że ich nie znam. Już wcześniej wiedziałam, że pan Fetela, w miarę możliwości, wielokrotnie pomagał więźniom i nieraz udawało się rodzinom uzyskać przez niego informacje o aresztowanych. Po ceremonii rzekomych oględzin lekarskich, rozprowadzono nas do cel.

W celi, do której mnie wprowadzono, stało około czterdzieści kobiet w postawie „na baczność”. Wchodząc powiedziałam głośno: „witam panie”. Odpowiedziano mi milczeniem, a z twarzy najbliżej stojących wyczytałam przerażenie. Przeszłam w głąb celi i stanęłam obok znanej mi pani Krupskiej, ale oczywiście udawałam, że jej nie znam. Strażnik więzienny długo jeszcze stał w otwartych drzwiach i wpatrywał się w nas, a my cały czas stałyśmy nieruchomo. Gdy już zamknął drzwi, zapanowała cisza. Po chwili któraś z kobiet półgłosem poinformowała mnie, że idziemy na rozstrzelanie. Odpowiedziałam – „jak Bóg da”.

Później dowiedziałam się, ze strażnik, który mnie przyprowadził, chociaż Niemiec, jest stosunkowo dobrym człowiekiem i dlatego powszechnie jest nazywany „Perełką”. Muszę przyznać, ze swoim postępowaniem wobec nas wielokrotnie potwierdził słuszność tego określenia.

Od współwięźniarek dowiedziałam się również, że poprzedniego dnia, tj. 29 listopada 1942 roku, więźniowie, tak zwani „nasi chłopcy”, zamordowali w jednej z sąsiednich cel innego strażnika, Niemca – sadystę zwanego „księciem”, który w okropny sposób znęcał się nad więźniami. Przy tej okazji uciekło z więzienia dziesięciu chłopców, a wśród nich syn pani Skibińskiej, którą spotkałam w gestapo oraz mąż więzionej z nami pani Radomskiej. W odwet za to miała być rozstrzelana cała cela kobiet, w której przebywałam i wielu więźniów z innych cel. W dwie godziny później przyprowadzono obie panie Skibińskie, ale bez dziewczynki – Basi. Rozpacz obu pań i niepokój o nią udzieliły się nam wszystkim. Beznadziejne było oczekiwanie każdej zbliżającej się chwili i nadsłuchiwanie każdego szmeru, z perspektywą rychłego rozstrzelania. Ponadto władze więzienne zarządziły dla nas głodówkę, nie było więc nic do jedzenia. Dopiero na drugi dzień przyprowadzono do celi Basię Skibińską. Była trzymana w jakiejś ciemnej piwnicy, na słomie, ale nie bita.

Wieczorem, trzeciego dnia głodówki, wbiegł do celi gestapowiec i wrzeszcząc zapytał „wiecie dlaczego głodowaliście? ”, a po naszym milczeniu sam odpowiedział, „bo dziś był pogrzeb zabitego”. Byłyśmy nieco spokojniejsze, gdyż poprzedniego dnia wieczorem strażnik „Perełka” zapewnił nas w tajemnicy, ze możemy się nie denerwować. Widocznie coś wpłynęło na cofnięcie decyzji rozstrzelania nas, a może nawet sami Niemcy uznali, że zamordowany był naprawdę potwornym sadystą i znęcając się nad bezbronnymi, w swym okrucieństwie przekroczył wszelkie granice”.

Z dalszej części wspomnień Janiny Komendy dowiadujemy się jak wyglądała cela, w której przetrzymywano kobiety. Autorka opisuje także życie codzienne więźniarek na Zamkowej.

Cela więzienna była dość duża. Chyba miała około 40 m kwadratowych powierzchni. U góry były dwa małe okienka z zasłonami z blachy, które całkowicie zakrywały widok na zewnątrz, a tylko od góry przepuszczały trochę światła do celi. Pod ścianami stały dwie prycze drewniane, na które składało się na dzień wszystkie sienniki i koce. Ilość ich była znikoma. Prycze służyły nielicznym tylko w nocy. W dzień leżenie było niedozwolone.

W kącie celi stał osławiony więzienny „kibel”, poza tym niewielki stół i para ławek, uzupełniały umeblowanie zbyt skąpe, aby wszystkie więźniarki mogły jednocześnie usiąść, na przykład do posiłku. Po zabójstwie „księcia” zaprzestano wyprowadzać więźniów do ustępu. Można sobie wyobrazić, jak zanieczyszczone było powietrze w celi, w której było ponad czterdzieści kobiet. Jedzenie przynosił strażnik „Perełka”. Rano była lura, imitująca czarną, zbożową kawę oraz chleb i marmolada, rozdawane przez kalifaktorki. Taką nazwę miały więźniarki, aktualnie pełniące tę powinność. Pamiętam, że jedna z nich nazywała się Janka Zięba. Misek i łyżek było zawsze za mało. Muszę przyznać, że moje współtowarzyszki okazywały mi dużo koleżeństwa. Zawsze któraś starała się pospieszyć podczas jedzenia i oddać mi swoją miskę i łyżkę.

Wieczorem na dany sygnał ściągałyśmy z prycz sienniki i koce, z których korzystały więźniarki wcześniej przybyłe do celi. Pierwszego wieczoru dla mnie zabrakło miejsca na podłodze, lecz kilka współtowarzyszek ułożyło się ciaśniej, robiąc mi miejsce przy ścianie. Mogłam wyciągnąć się, kładąc pod głowę własne buty, których mi jeszcze nie odebrano. Moje sąsiadki, z którymi później obóz bardzo mnie związał, – Aleksandra Szyperska (Oleńka), córka Franciszka Wilczyńskiego, pracownica kolei ze Skarżyska i Anna Bogdanowicz, z domu Wrońska z Jasła, żona burmistrza z Kielc, odstąpiły mi swoje palta, więc na jednym z nich ułożyłam się, a drugie służyło mi do przykrycia. Na drugi dzień dostałam koc, małą poduszeczkę i szlafrok z „domu”, a w rzeczywistości, od przyjaciół z zewnątrz i było to dla mnie ogromnym skarbem.

Rano była pobudka. Jeszcze po ciemku starałam się wstawać możliwie szybko, by umyć się z największym pośpiechem, możliwie dokładnie w odrobinie wody i ubrać, a następnie pomagać przy zbieraniu z podłogi sienników i układaniu na pryczach oraz przy składaniu w kostkę kocy. W celi panował ogromny tłok, a wobec braku miejsca, niektóre więźniarki spały na stole i na wąskich ławkach. W nocy często budził nas snop światła z reflektora, wpadający przez okno lub światło zapalone w celi przez wartownika, podglądającego nas przez „judasza”.

Najgorszą, wprost koszmarną sprawą, było korzystanie z kibla w nocy. Trzeba było szukać do niego przejścia między leżącymi na podłodze i reagującymi bardzo dosadnie na każde mimowolne potknięcie się.    

Przez całe 24 godziny należało spodziewać się badania, które musiało odbywać się w pobliżu naszej celi, gdyż krzyki i jęki nieszczęśliwych, katowanych z innych cel, prawie bez przerwy dochodziły do naszych uszu i budziły grozę, a świadomość beznadziejności sytuacji i niemożności przyjścia im z pomocą, gnębiły moralnie. Oczekiwanie, że z każdą następną chwilą to samo może spotkać każdą z nas, myśl czy wytrzymamy, czy nie wsypiemy nikogo, napawała lękiem bez granic, a jednocześnie jednoczyła nas. (…)

Nieznaczne odprężenie następowało wówczas, gdy gestapo opuszczało więzienie, choć nigdy nie wiadomo było na jak długo. Zawsze należało się liczyć z możliwością nagłego powrotu gestapowców i okrutnych badań, przeprowadzanych w dzień i w nocy.

W kilka dni po moim aresztowaniu, życie w celi zaczęło się „stabilizować”. Wieczorem na sygnał strażnika wyciągano sienniki i koce, kłócąc się zawsze o miejsce do spania. Powstawał przy tym piekielny kurz i hałas. Niektóre bardziej obojętne na otoczenie, spokojnie iskały wszy, inne kolejno siadały na kiblu. Jeśli któraś zaoszczędziła kawę, myła głowę, a jeszcze inne zjadały resztki chleba. Wiele modliło się, a często kalifaktorka ze zdolnością akrobatki wskakiwała na stół i tańczyła. Niekiedy wieczorem przychodził „Perełka”, by nam coś powiedzieć. Przynosił czasem chleb i marmoladę, wykradaną z przysyłanych z zewnątrz paczek, których nam nie doręczano. Był do nas usposobiony bardzo przyjaźnie. Nawet porozumiewał się z niektórymi mężami czy synami zamkniętymi w innych celach. (…)

Pamiętam wiele moich współtowarzyszek z tamtego okresu. Znaczna ich część zginęła w Oświęcimiu.

Oto niektóre nazwiska, które przytaczam z pamięci, dlatego nie podaję imion niektórych współwięźniarek: Bogdanowicz Anna z domu Wrońska – zmarła 13 czerwca 1943 roku w Oświęcimiu, Bojankowa – zmarła w 1943 roku w Oświęcimiu, Borczyńska Zofia, Borczyńska Krystyna ( córka Zofii), Borowska, Brykman Janina, Dymarska Aniela i Dymarska Janina ( aresztowane za obchód 11 listopada), Grelowa, Janowska Milada z Kalisza, Janczewska Weronika z córką, Jedraszczyk, Karasiowa (żona sierżanta) – zmarła w lutym 1943 roku w Oświęcimiu, Karwowska Sewera, Krupska Maria z Kielc – zmarła w lutym 1943 roku w Oświęcimiu, Krzysztofikowa, dwie siostry, nauczycielki – Laskowskie, Majcherowa – żona strażnika więziennego, Mróz Stanisława, Nosek Stanisława z domu Sokalska, Palma, Politowa – żebraczka ze Skarżyska, zaaresztowana za śpiew pod kościołem „Boże coś Polskę” – zmarła w lutym 1943 roku w Oświęcimiu, Radomska z Kielc, Sawicka Janina, Skibińska Zofia z domu Paszcza, żona inspektora lotnictwa polskiego, Skibińska Barbara, córka Zofii (14-letnia), zmarła w marcu 1943 roku w Oświęcimiu, Skibińska Stanisława z Częstochowy – zmarła w październiku 1943 roku w Oświęcimiu, Szyperska Aleksandra z domu Wilczyńska ze Skarżyska, zmarła w lutym 1943 roku w Oświęcimiu, Wesołowska z Białogonu, Zdanowska Anna, Zięba Janina.

Wszystkich więźniarek było ponad czterdzieści. Nie wszystkie zresztą zostały wywiezione do Oświęcimia. Wiadomo mi jednak, że z tej listy z obozu powróciły jedynie: Dymarska Aniela, Nosek Stanisława, Radomska, Zdanowska Anna i ja.

Trudno przedstawić atmosferę różnorodnych odczuć i reakcji tylu odmiennych charakterów i umysłów, stłoczonych przypadkowo na małej przestrzeni celi, które jednak łączyła wspólna obawa o najbliższą przyszłość, a także strach przed badaniami przez gestapo. Przewidując je, nakładałyśmy na siebie co się dało. Ja wkładałam pod bieliznę rękawiczki, przysłane „z domu”. Liczyłyśmy, że trochę złagodzi to skutki bicia, bo bez niego nie można było wyobrazić sobie badania. Każdy szmer czy ruch na korytarzu wywoływał napięcie i nieme pytanie, czy to już idą po którąś z nas. Każda chwila była oczekiwaniem na najgorsze. Odprężenie nerwowe dawała modlitwa, często grupowa. Niektórym, na ich prośbę, służba więzienna dawała nawet roboty na drutach lub szycie. W południe najważniejszym, niejako obowiązkowym zajęciem było iskanie wszy. Wobec braku mydła i wody, pozwalało to utrzymywać się w iluzorycznej czystości.

Dłużej przebywające w więzieniu z upragnieniem wyczekiwały niedzieli, wówczas bowiem przywożono z Rady Głównej Opiekuńczej kocioł gęstej, pożywnej zupy z kaszą. Było to dla nas ogromnym dobrodziejstwem i na długo podtrzymywało wygłodzone organizmy. Niektóre nawet potrafiły zachować jakąś resztkę na następny dzień”.

O opuszczeniu więzienia na Zamkowej i wywiezienia jej do obozu koncentracyjnego wspominała:

Późnym wieczorem 15 grudnia 1942 roku odwiedził nas Perełka i powiedział w tajemnicy, że nazajutrz ma być transport, a zwróciwszy się do mnie powiedział: „ty nie pojedziesz”. Zmartwiłam się bardzo, bo znaczyło to dla mnie pozostanie w więzieniu, z perspektywą badania przez gestapo. Mimo tego, nazajutrz byłam gotowa do drogi, tak jak inne. Około południa do celi wpadł gestapowiec i wrzaskiem ogłosił listę wywożonych. Byłam na pierwszym miejscu. Odetchnęłam głęboko z ulgą. Kazano nam wyjść na korytarz i wejść do pokoiku lekarskiego, gdzie niby miał nas oglądać doktor Balicki i pan Fetela.

Ucieszyłam się, widząc zacnego felczera Fetelę, bo wiedziałam, ze moi bliscy i znajomi pozostali w mieście, niezwłocznie zostaną przez niego powiadomieni, że zostałam wywieziona. W korytarzu spotkałam syna Jerzego, którego również przygotowywano do transportu. O rozmowie z nim oczywiście nie było mowy. Na drogę pozwolono nam wziąć chleb i poprowadzono bocznymi ulicami na dworzec kolejowy. Przed wyjściem mężczyznom związano z tyłu ręce. Zauważyłam, że mój syn wcześniej złożył ręce tak, jakby miał związane i uszło to uwadze Niemców. Na dworcu ustawiono nas twarzami do budynków klozetowych i tak kazano czekać na pociąg, który niebawem nadszedł. Naszą grupę wtłoczono do wagonu towarowego, w którym na podłodze zobaczyłyśmy klęczących mężczyzn. Było tam już około sto więzionych osób, z Radomia i Ostrowca.

Do Oświęcimia przywieziono nas, cały transport kobiet z Ostrowca, Radomia i Kielc, około godziny dwudziestej 16 grudnia 1942 roku”.

Z kieleckiego więzienia Janina Komenda została wywieziona transportem z 16 grudnia 1942 r. do obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Miała numer więźniarski 27233. Znalazła się w obozie w Brzezince. Pracowała początkowo w komandzie roboczym zewnętrznym, a później została zatrudniona przy sortowaniu i czyszczeniu obuwia w magazynach Bekleidungskammer. Po chorobie i długim okresie rekonwalescencji pozostała w szpitalu obozowym jako pielęgniarka. Była bardzo lubiana zarówno przez chore jak i więźniarski personel lekarski. Z wielkim oddaniem opiekowała się chorymi, starając się choćby dobrym słowem, łagodnym uśmiechem, wysłuchaniem skarg przynieść ulgę cierpiącym. Dzięki swemu postępowaniu względem chorych zyskała sobie miano „Mateńki”. W szpitalu zatrudniona była do dnia ewakuacji obozu.

W styczniu 1945 r. opuściła obóz w kolumnach ewakuacyjnych. Podczas jednego z postojów na Śląsku, udało jej się uciec wraz z kilkoma współwięźniarkami. Podczas ucieczki i w czasie dalszego ukrywania się kilkakrotnie pomagała im miejscowa ludność śląska. Po zajęciu tych terenów przez wojska radzieckie wróciła szczęśliwie do domu.

Janina Komenda wróciła do Kielc, gdzie pracowała w administracji w aptece. Po przejściu na emeryturę przeniosła się do Warszawy. Zmarła w stolicy w 1968 roku.

W 1986 r. opublikowane zostały wspomnienia Janiny Komendy z okresu II wojny światowej zatytułowane „Lager Brzezinka”. Szczególnie dużo miejsca poświęciła w nich obozowemu szpitalowi, w którym była zatrudniona.

Artur Szlufik

Źródło:

Janina Komenda, Lager Brzezinka, Warszawa 1986.

Księga Pamięci. Transporty Polaków do KL Auschwitz z Radomia i innych miejscowości Kielecczyzny 1940-1944, T. IV, pod red. F. Pipera i I. Strzeleckiej, Oświęcim 2006.