Zwyciężczynią tegorocznego IV Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie im. G. Herlinga-Grudzińskiego o nagrodę Marszałka Województwa Świętokrzyskiego jest pani Mariola Lewandowska autorka opowiadania “Za niebieskim progiem”.
Zapraszamy do zapoznania się z nagrodzoną pracą.
Za niebieskim progiem
I
Liście zaszeleściły pod butami, gdy wolno pokonywał stopnie schodów. Zwolnił, nie dlatego, że poczuł zmęczenie, ale chciał odwlec moment, gdy ona spojrzy na niego ze smutkiem i zapyta: ”Jak masz na imię synku, znowu nie pamiętam”. Podniósł wzrok na granatową tablicę nad wejściem i napis „Szczęśliwa dolina – dom seniora”. Jak ironia. Szczęśliwa dla kogo? Dla tych ludzi, którzy nie mogą już żyć w domach ze swoimi dziećmi? Dla tych, którzy niekiedy nie pamiętają swojego imienia? Dla tych, którzy nie czekają na śmierć, bo nawet ona o nich zapomniała? Żyją tu bez nadziei, czekają, nie wiedząc na co.
On przychodzi tu prawie od roku i pamięta ten pierwszy raz jakby to było wczoraj. Wszedł do pokoju, a ona spojrzała na niego z radością i ulgą. „Jesteś synku” – powiedziała tak cicho, że nie był pewny, czy dobrze usłyszał. Jednak został, wtedy i później.
Naciska przycisk dzwonka. Zanim milknie ostry dźwięk wewnątrz domu, drzwi otwierają się szeroko. Światło oświetla fragment korytarza i postać Anny, opiekunki strefy żeńskiej. Nie uśmiecha się, skłania tylko głowę i z uwagą spogląda w twarz gościa, jakby chciała wyczytać nastrój i wieści, jakie ze sobą przynosi.
On tylko kręci głową, patrząc na nią porozumiewawczo. Duże oczy w ramce cieniutkich zmarszczek są szare od smutku. Odgarnia z czoła ciemną grzywkę. Ona na chwilę zatrzymuje wzrok na jego długich, szczupłych palcach pianisty. Chciałaby kiedyś pójść na jego koncert, jak będzie miała czas, jak wnuczki nie zostaną u niej na weekend.
Jan spojrzał na próg, zrobiony z gładkiej deski i pomalowany na błękitny kolor. Wiele razy chciał zapytać Annę, kto i dlaczego pomalował go na niebiesko. Jednak nie zapytał, bo po co? Nigdy też na nim nie stawał, zawsze robił krok, aby go ominąć. Teraz też, nie odrywając wzroku od błękitu tej umownej granicy, przekłada nogę i wchodzi do zimnego, mrocznego korytarza. Drzwi zatrzaskują się za jego plecami, jakby ktoś pociągnął za spust. Nie ogląda się, bo przecież zna ten dźwięk. Anna jak zwykle szura kapciami na zielonych płytkach podłogi. Plastikowe listwy odstają od ścian. Wewnątrz czuć lizolem, tanim odświeżaczem powietrza i moczem. Nie potrafi przyzwyczaić się do tego odoru.
Sala numer trzy, pierwsza po prawej. Tyłem do korytarza, na metalowym krześle siedzi stara kobieta. Siwe włosy związane w kucyk kleją się smętnie do zgarbionych pleców, poły szlafroka zwisają i sięgają podłogi, niczym przetrącone skrzydła. Patrzy w okno, czeka. Będzie tak siedziała cały dzień, zrobi tylko przerwę na obiad, zdrzemnie się na wąskim, zapadniętym łóżku i znów wróci na swoje stanowisko. Ma przystojnego syna, jest wykształcony, inżynier, ważny człowiek. Ma też wnuczki, dwoje. A może troje? Nie pamięta. Ale syna ma na pewno i on do niej przyjdzie. Jak tylko będzie mógł. Nigdy jednak nie przychodzi. Jan wie, że syn inżynier regularnie płaci rachunek za pobyt matki w Szczęśliwej Dolinie, ale zanim przeleje pieniądze dzwoni, żeby się upewnić, czy ona jeszcze żyje. Dobry syn, pamięta.
Sala numer pięć. Drzwi zamknięte. Anna nieco zwolniła, jakby chciała je otworzyć, ale jednak idzie dalej. Jan wie, że tu mieszka pani Zosia, która już nie wstaje z łóżka. A może nie ma już tam tej bladziutkiej staruszki, która całymi dniami patrzy w sufit?
Sala numer siedem. Przez otwarte szeroko drzwi widzi panią Baranowską. Nie wie jak ma na imię, bo wszyscy używają tylko jej nazwiska. Różowa podomka sięga kolan i prześwituje na tle okna. Kobieta białą szmatką wyciera parapet. Przechyla głowę i sprawdza, czy nie pozostawiła smug. Powtórzy tę czynność jeszcze wiele razy. Odwraca się do drzwi i macha białą szmatką, jakby się poddawała. Bez uśmiechu wraca do przerwanego na chwilę zajęcia.
Sala numer dziewięć. Kapcie Anny milkną na znak, że dotarli do celu. Opiekunka odwraca się do Jana, nie sięga jednaka do klamki.
– Wejdź sam. Ja muszę pomóc w kuchni, bo ta młoda znowu chora i nie ma kto robić. Cholera mnie bierze. Jak skończysz, wejdź na piętro, dyrektorka coś chciała. – Anna już zaczyna szurać kapciami, kierując się dalej korytarzem.
Jan sztywnieje i marszczy brwi, wstrzymując oddech.
– Coś się stało? – Słowa z trudem przeciskają się przez szparę ust.
– Nie wiem, pewnie nic. Wiesz jaka jest, za dużo nie mówi.
– A może?… – głos mu zadrżał, jakby utonął w krtani.
Anna obejrzała się przez ramię:
– Nie – spojrzała na niego jak zwykle bez uśmiechu – o tym wiedziałabym na pewno. Wszyscy byśmy wiedzieli. Odchodzi.
Janek kiwa głową. Słyszy znowu szuranie kapci, ale już nie patrzy za Anną, naciska cicho klamkę drzwi z numerem dziewięć. Smuga światła wdziera się na korytarz, ożywiając drobinki kurzu. W pokoju nikogo nie ma, ale z otwartej łazienki dochodzi odgłos spuszczanej wody.
– Jesteś? – Matka staje na środku pokoju ubrana tylko w pieluchomajtki. Rozgląda się bezradnie, jakby coś zgubiła.
Janek wzdycha głośno i kręci głową.
– Dlaczego jesteś nie ubrana? Anna nie powiedziała, że przyjdę?
– Nie pamiętam. – Chude nogi zgięte w kolanach lekko drżą. Piersi smętnie leżą nad wzdętym brzuchem.
Janek nie odwraca wzroku, przyzwyczaił się do tego widoku.
– Dlaczego jesteś nie ubrana? – powtarza bardziej do siebie niż do niej. – Zmarzniesz. Pomogę ci się ubrać – dodaje, zaglądając do łazienki. Na wieszaku wisi tylko beżowy szlafrok.
– Nie idę spać? – Patrzy jak dziewczynka, która coś zbroiła i próbuje uśpić czujność matki. Rozgląda się bezradnie po pokoju, jakby czegoś szukała.
– Nie, nie idziesz spać. Niedawno wstałaś, jest dzień. Piękny dzień. Jak będziesz chciała wyjdziemy do ogrodu.
Drzwi od szafy skrzypią i znowu obiecuje sobie, że nasmaruje je czymś, może oliwą, albo wazeliną, ale pewnie znowu zapomni. Przesuwa wieszaki i zdejmuje jeden z błękitną bluzką w białe listki.
– Zobacz mamo, może być ta?
– Tak, jak chcesz.
Dostrzega granatową sukienką w groszki, z białym kołnierzykiem. „Musiała ładnie w niej wyglądać – myśli. Tylko po co jej ona? Przecież siedzi tylko w tym pokoju. Ale są jeszcze święta, poza tym pewnie jakieś wizytacje z gminy. Wtedy wystroją ją w tę sukienkę, posadzą na krześle w jadalni. Czy ona zauważy, że ma ją na sobie, czy pamięta kiedy założyła ją ostatni raz?”
– Mamo, a może założysz to? – uniósł wieszak z granatową sukienką.
– To na święto – odpowiada, a kąciki ust nagle opadają, tworząc podkówkę jak u dziecka. – Nie mogę jej zniszczyć, ani ubrudzić.
Janek już nie słucha. Pomaga matce założyć białą halkę i granatową sukienkę. Ona nie protestuje i uśmiecha się, gdy ustawia ją przodem do niedużego lustra.
– A buty? – Matka patrzy bezradnie na bose stopy.
– Zaraz będą i buty – podskakuje do szafki przy drzwiach. Wyjmuje tenisówki.
– Zobacz mamo, jakie wygodne i eleganckie – śmieje się do niej.
– Synku, wiesz, wszystko mi się myli, miesza. Wydaje mi się, że kiedyś mówiłeś do mnie „mamuś”, dlaczego teraz mówisz „mamo”?
Ręka, którą podtrzymuje matkę, nagle sztywnieje. Janek czuje na czole zimne krople potu. A co jeśli ona sobie przypomni? Co jeśli go rozpozna, a raczej nie rozpozna? Co jej powie? Kłamstwo staje mu w gardle jak ość karpia i ma wrażenie, że się udusi.
– Mamuś – szepcze jakby na próbę i nawet nie jest pewny, czy ona słyszy.
– Chodź synku, posiedzimy sobie w parku – mówi lekko, zupełnie nieświadoma jego strachu. Już zapomniała, co wydarzyło się przed chwilą. Jak zwykle. Przekleństwo, a może błogosławieństwo choroby alzheimera.
Kika minut później idą razem przez długi korytarz do drzwi prowadzących na wewnętrzny dziedziniec.
II
Dwie godziny później Janek odprowadził matkę do jej Sali. Pomógł jej się przebrać w szlafrok i przygotował łóżko do spania. Postawił butelkę wody i nakazał, żeby koniecznie wypiła ją do rana, ale i tak wiedział, że zapomni. Przytulił ją jeszcze i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Nie od razu poszedł na górę. Oparł się o ścianę na półpiętrze i próbował uspokoić oddech. Czego może chcieć dyrektorka? Może ma jakieś wieści? Może ktoś z innego domu dostał wiadomość? Może ją znaleźli?
Ręce mu drżały, gdy pukał w drzwi z tabliczką: Dyrektor. Marianna Koc. Dokładnie jak rok temu. Wtedy przyjechał, żeby zidentyfikować jedną z pensjonariuszek, dostał wiadomość, że trafiła do Szczęśliwej Doliny kobieta o nie ustalonej tożsamości. Wiek się zgadzał. Już nie pamiętał ile takich domów odwiedził, ani ile odkrył prześcieradeł w lodowatych prosektoriach, żeby odnaleźć tę jedną, jego matkę. Ale to tamten dzień w Szczęśliwej Dolinie wszystko odmienił, to do tych drzwi zapukał i znalazł nadzieję, a może sens? Teraz czuł, jak żołądek zaciska mu się jak klamra, wywołując mdłości.
Zapukał w wytartą płytę drzwi.
Marianna siedziała na kanapie pod oknem, na stoliku stała filiżanka z odrobiną kawy na dnie. Na biurku leżał stos dokumentów i gruby, czarny segregator. Pewnie na chwilę przerwała pracę, żeby odpocząć. Jan wiedział, że bywały takie dni, gdy nie wychodziła z ośrodka nawet przez czternaście godzin. Ludzie, znaczy pracownicy bali się jej, ale szanowali. On też. Teraz stał jak uczniak, bojąc się odezwać.
– Napije się pan kawy? – Zapytała, nie wstając z kanapy – Proszę, niech pan usiądzie.
– Czuję, że bardziej przydałaby mi się melisa – Głos miał jak drewno, martwe i bez dźwięku. Z trudem panował nad mdłościami.
– Taaak – odpowiedziała, jakby w zamyśleniu, jakby chciała zyskać na czasie. – Nie mam dobrych wieści.
Opadł na fotel, a ten jęknął nie przyzwyczajony do takich gwałtownych ruchów.
– Czy ma pani jakieś wieści o mojej matce? – wychrypiał .
– Ależ nie! – Prawie krzyknęła. – Przepraszam, że tak pan pomyślał. To zupełnie coś innego. Zmarł syn pani Gawłowskiej. – Powiedziała na jednym oddechu, by nie trzymać go dłużej w niepewności.
Oparł plecy i spojrzał na sufit. Nie było w tej pozie odprężenia, raczej poszukiwanie zrozumienia.
– Co teraz będzie? – szepnął bardziej do siebie niż do niej. – A o mojej mamie nic pani nie wie? – Zapytał, chociaż już domyślił się odpowiedzi.
– Przecież pan wie, że nie trzymałabym pana w niepewności, jeśli kiedykolwiek usłyszę o nowym niezidentyfikowanym pensjonariuszu, natychmiast do pana zadzwonię. Pozwoliłam sobie powiadomić dyrektorów w innych placówkach i są czujni. Jeśli pojawi się ktoś u nich, dadzą mi znać. – Zapatrzyła się w plamę na podłodze. Oboje milczeli słuchając tykania zegara i krzyku wilgi za oknem. Dochodziła dwunasta, zaraz zacznie się obiadowy ruch na korytarzach, chodzący pensjonariusze ruszą do jadalni, tym którzy pozostaną w pokojach przywiozą jedzenie na wózkach. Tak dobrze już znał ten rytm, a nie miał do tego prawa. Był uzurpatorem.
Minął rok od dnia, gdy dyrektorka zaprowadziła go do sali numer dziewięć. Na krzesełku siedziała kobieta o nie znanej tożsamości. Miała zaawansowaną chorobę alzheimera i to dlatego trafiła do ośrodka. Nie zaprzeczył, gdy powiedziała: „Jesteś synku”. Później okazało się, że nazywa się Irena Gawłowska, a jej syn mieszka za granicą. Nigdy jej nie odwiedzał, przysyłał tylko kartki na święta, nieraz dzwonił. Ostatnio w ogóle przestał się odzywać, a pani Irena tęskniła coraz bardziej. Każdego, kto pojawiał się w pokoju, brała za swojego syna. Tak jak jego, gdy przyjechał, aby zobaczyć, czy kobieta umieszczona w tej sali to jego matka. Nie, to nie była ona, ale zawsze cieszyła się na jego widok i nazywała synem. Dlatego odwiedzał ją zawsze będąc w pobliżu. Dyrektorka akceptowała w milczeniu te wizyty, bo przecież pensjonariusze mają prawo do odwiedzin… i do szczęścia.
– Co teraz z nią będzie, co zrobimy? – Przerwał milczenie. Patrzył na kobietę, jakby od niej wszystko zależało, jakby to ona miała klucz do wszystkich rozwiązań. A może miała?
– Panie Janku, ja wiem, kim jest pan dla pani Ireny, ale wiem też, że ona rano nie będzie pamiętała, że pan u niej był. Wiem też, że nie mogę ukrywać przed nią śmierci jej syna. Sam pan rozumie. – Upiła łyk kawy.
Tak, rozumiał. Nie mógł dalej odgrywać roli nieżyjącego już człowieka.
– Teraz musimy dać jej czas na żałobę – ciągnęła po chwili dyrektorka, unikając jego wzroku. – Będzie pogrzeb. Nie wiem jak ona to zniesie. Mają sprowadzić prochy w przyszłym tygodniu. Nie spodziewaliśmy się, że to on umrze pierwszy.
– Proszę już nic więcej nie mówić. – Schował twarz w dłoniach.
Dyrektorka wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć jego ramienia, ale nie zrobiła tego. Patrzyła przez chwilę na jego plecy wstrząsane bezgłośnym płaczem, po czym zapatrzyła się na lipy za oknem.
– Wyjdę stąd i już nie wrócę. Tak będzie najlepiej. – Wyciągnął z kieszeni bluzy chusteczkę i wytarł mokrą twarz. Nie próbował ukryć łez. – Czy mógłbym coś dla pani zrobić?
– Tak, sama miałam o coś pana prosić. W sali na dole stoi stary fortepian. Pewnie jest rozstrojony, bo odkąd tu jestem nikt go nie używał. Czy zgodziłby się pan na nim zagrać?
III
Minęło pół roku. Patrzył na pensjonariuszy zgromadzonych w dużej sali Szczęśliwej Doliny. Słońce zaglądało przez otwarte okna, chyląc się ku łąkom i polom za bramą. Widzowie zajmowali miejsca na metalowych krzesełkach, siadali cichutko, nieświadomi tego, co wokół się dzieje. Spojrzał na swoje dłonie: lekko drżały. Tak, denerwował się, bardziej niż przed każdym innym koncertem.
Zgodnie z obietnicą daną dyrektorce tamtego dnia, nigdy już nie odwiedził pani Gawłowskiej. Często o niej myślał i o tych ludziach jakby zamrożonych na granicy życia i śmierci, po drugiej stronie błękitnego progu. Tam życie płynęło powoli, ludzie poruszali się jakby w zwolnionym tempie. Czy miał ochotę wrócić? Tak, ale przecież obiecał. Matki też już nie szukał. Znalezienie jej żywej graniczyłoby z cudem, a w te już nie wierzył. Gdyby żyła, znalazłby ją wreszcie w jakimś domu opieki, ale jej nigdzie nie było, ani żywej, ani martwej. Usiadł na drewnianym taborecie, który przyniosła dla niego Anna i poszukał jej wzrokiem. Uśmiechnęła się z drugiego rzędu. „Jeśli Anna już siedzi, to znaczy, że wszyscy pensjonariuszy już są.” – pomyślał. Dotknął klawiszy, ale jeszcze nie grał, czekał na znak dyrektorki. Wreszcie stanęła w drzwiach, popychając przed sobą wózek, na którym skulona siedziała drobna staruszka. Pięknie wyglądała w granatowej sukni z białym kołnierzykiem. Kiedy zajęły miejsca dyrektorka skinęła głową na znak, że może zaczynać.
Serce biło mu jak szalone, gdy dotknął klawiszy i zagrał „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena. Kochał ten utwór i grał najlepiej jak potrafił, nie grałby tak nawet dla królów. Muzyka wypłynęła przez otwarte okna i snuła się jak mgła po ogrodzie Szczęśliwej Doliny. Grał coraz odważniej, mocniej, jakby chciał obudzić ich z letargu. Ostatni akord. Cisza… I nagle salwa oklasków. Pani Gawłowska odwróciła głowę i uśmiechnęła się do siedzącej obok dyrektorki.
– To mój syn – szepnęła z dumą.