Domagała Janina

Janina Domagała ps. “Jachna” (1922-2010)

Urodziła się w 1922 roku, od maja 1941 r. był zaprzysiężona w Związku Walki Zbrojnej w grupie „Marcina” Józefa Mikołajczyka. Aresztowana 28 lipca w czasie wielkiej obławy na mieszkańców Niewachlowa została przewieziona transportem  do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Po wojnie była cenionym nauczycielem i działaczem Związku Inwalidów Wojennych, inicjatorką wybudowania w Sukowie pomnika poświęconego zamordowanym podczas masowej egzekucji mieszkańcom Niewachlowa.  Fragment jej wspomnień o pobycie w kieleckim więzieniu pochodzi z jej książki „Każdy ma , to co życie mu da…”.

Kobiety z naszej celi

/…/  Do tej pory skutych kajdanami ludzi widziałam tylko na ilustracjach w historycznych książkach. Wyprowadzono nas na ulicę. Przed gmachem stał osobowy samochód i do niego kazano nam wejść. Na tylnym siedzeniu było nas troje, na przednim – kierowca i gestapowiec. Ulice tonęły w ciemności – obowiązywało przecież zaciemnienie okien i lamp ulicznych.
Odważyłam się zapytać po niemiecku, dokąd jedziemy (skąd taka odwaga, a może determinacja?). Otrzymałam odpowiedź: – Na najkrótszą ulicę w mieście. A więc na Zamkową, gdzie było więzienie, a potem pewno obóz koncentracyjny. W takim razie, co się stało z mężczyznami z naszej grupy? Na to pytanie nie potrafiłam dać sobie odpowiedzi. Niemniej jednak iskierka nadziei tliła się w moim sercu i pozwalała odsunąć myśli o najgorszym.
Samochód zatrzymał się przed bramą więzienia. Konwojent nacisnął guzik dzwonka i po chwili zazgrzytał klucz
w zamku. Otwarto część bramy i wprowadzono nas na teren więzienia. Potem jeszcze dwa razy zazgrzytał klucz
w kolejnych bramach. Ten zgrzyt jeszcze dziś słyszę, bo rozdzierał on serce i ciszę nocy. Wprowadzono nas na pierwsze piętro jakiegoś gmachu. Ostatnia brama z żelaznych prętów i znaleźliśmy się w tonącym w mroku korytarzu. Z pokoju po lewej stronie wyszedł starszy, krępy esesman. Jemu przekazał nas konwojent. Strażnik otworzył celę po prawej stronie i polecił tam wejść mężczyźnie. Do celi po lewej stronie skierował Stefę, a ja oparłam się o ścianę korytarza i płacząc oświadczyłam, że nie wejdę do celi. Strażnik nie ponaglał, a ja wciąż płacząc, mówiłam po niemiecku – nie, nie, ja tam nie wejdę.
Przez otwarte drzwi słychać było szepty rozbudzonych kobiet. Niemiec z przyczyn nieznanych mi i trudnych do zrozumienia nie uderzył mnie tylko perswadował, że muszę tam wejść, płacz nic nie pomoże.
– Jesteś zmęczona, mówił – a tam odpoczniesz.
Nie pamiętam, jak długo trwał mój opór. Wreszcie weszłam, znów zazgrzytał klucz w zamku drzwi, a mnie otoczyło kilka kobiet, ciekawie pytając skąd jestem, kiedy zostałam aresztowana itp. Nie byłam w stanie zaspokoić ich ciekawości, wstrząsnął mną głęboki szloch. Przytuliła mnie jedna z kobiet, zwracając do pozostałych: – Dajcie jej spokój, jutro wam opowie. Pocieszała mnie, jak matka. Była to nauczycielka z Michniowa. W płaczu zasnęłam.
Rano obudził mnie ruch w celi. Wszystkie kobiety przyglądały mi się ciekawie. Powiedziałam im, skąd jestem i co się wydarzyło poprzedniego dnia. A potem ruch na korytarzu.
Otwierano kolejne cele, słychać było głosy Niemców. Więźniarki zastygły w bezruchu. To transport. Wyjaśniły mi, że pewno zabierają ludzi do obozu, bo Niemcy otwierają po kolei cele. Gdyby chodziło o egzekucję wywołano by kilka nazwisk. Przyszła kolej na cele kobiece. W drzwiach stanął esesman i wyczytał kilka nazwisk, między innymi zabrano nauczycielkę z Michniowa. Nigdy więcej jej nie spotkałam. Zamknięto celę. Więźniarki cisnęły się do okienka, z którego nie można było niczego zobaczyć, ale wydawało się, że słyszą jakieś odgłosy. Ja byłam odrętwiała, na nic nie reagowałam.
Cela więzienna była średnie j wielkości, 15-16 m2. Był w niej zbity z desek stół, ławeczka, „kibel” oraz sienniki składane na dzień i przykrywane kocem. Najbardziej krępujące było załatwienie potrzeb fizjologicznych, ale z czasem nikt na to nie reagował. Więźniarki były w różnym wieku. Każda małomówna, zamknięta w sobie, każda nasłuchująca wieści z wolności.

Na trzeci, może czwarty dzień strażnik (ten sam, który mnie do więzienia przyjmował) przyniósł do celi paczuszkę zaadresowaną na mego wujka Jana Detkę. Był przekonany, że może tu chodzić o Janinę Detkę, czyli o mnie. Zaprzeczyłam, mówiąc mu że ta paczka jest dla mego wujka, aresztowanego razem ze mną. Przyniósł księgę-rejestr więźniów i szukaliśmy wpisu dotyczącego wujka. Niestety nie było nazwisk aresztowanych w Niewachlowie, oprócz mojego, a ja położyłam jej zawartość na stole i każda częstowała się. Brak w rejestrze nazwisk aresztowanych w Niewachlowie zatrwożył mnie i wciąż cisnęło się w myślach pytanie – co się z nimi stało?
Przybywały nowe osoby, cela zapełniała się. Przyprowadzili Wandę Łepkowską, pracownicę zakładów zbrojeniowych „Granat” (dziś „Iskra”). Była w moim wieku, budziła zaufanie więc się zaprzyjaźniłyśmy. Była przesiedlona do Kielc
z matką i bratem z Bydgoszczy. Pamiętam panią Niewiadomską, żonę leśniczego spod Starachowic. Aresztowano ją
w Kielcach, kiedy przyjechała z paczką do więzionego tu męża. Skontaktowała się z Sochą – fryzjerem, który obiecywał jej pomoc w uwolnieniu męża. On też został aresztowany. Jak się później okazało, mąż Niewiadomskiej był już wywieziony do obozu w Auschwitz. Spośród współtowarzyszek w celi pamiętam jeszcze Anię, żonę pułkownika WP
i tancerkę baletową. Śliczna, pełna życia kobieta. Pewnego dnia wepchnięto ją do celi zbitą do nieprzytomności. Była
w granatowej z jedwabnej żorżety sukience, a jej ciało – oprócz twarzy, było ciemniejsze od sukni. Gdy doszła do siebie, okazała się miłą towarzyszką. W torebce miała baletki i demonstrowała nam wiele figur z baletu. Polubiła mnie
i Wandę i do końca pobytu w celi byłyśmy przyjaciółkami. Zdradziła nam swą tajemnicę: była od kilku lat w kontrwywiadzie, działał na terenie Generalnej Guberni. Ukrywali ją ojcowie paulini na Jasnej Górze oraz ojcowie z klasztoru na Św. Krzyżu. Nikogo nie wydała w czasie badania. Prosiłyśmy ją, by o tym nikomu w celi nie opowiadała, przecież niczego o sobie nie wiemy, a na pewno jest w celi niemiecka wtyczka. Jej zwierzenia potraktowaliśmy jako chwilę słabości.
Anię spotkałam potem na Brzezince, na polu A, w październiku 1943 roku. Wyglądała bardzo źle, widać było, że jest chora i to poważnie. Wyglądała bardzo źle, widać było, że jest chora i to poważnie. Opowiadała mi, że zadenuncjowała ją więźniarka z celi, pochodząca ze Skarżyska. Udawała wielką przyjaciółkę i jej właśnie Ania przyznała się do pracy w kontrwywiadzie. Ta kobieta zgłosiła na apelu, że chce rozmawiać z oficerem dyżurnym. Na drugi dzień wezwano Anię i znów skatowano. Miała odbite nerki. Więcej jej nie spotkałam, na pewno umarła, bo to był już cień człowieka.
Sierpień 1943 roku był upalny, w celi było duszno, tylko w nocy dało się oddychać i zakosztować nieco chłodu. Lubiłam patrzeć w rozgwieżdżone niebo i liczyć najjaśniejsze gwiazdy. Wspominałam minione wydarzenia, ale bałam się przyszłości, sytuacja w jakiej się znalazłam, nie wróżyła niczego dobrego. Noce były spokojne, bałyśmy się każdego nadchodzącego dnia. Czas wypełniałyśmy sobie opowiadaniami z przeczytanych książek, recytacjami wierszy, a nawet uczyłyśmy się piosenek. W celi więziennej nauczyłam się słów walca „François”. Przenoszenie się myślami w inny świat pozwalało zapomnieć o rzeczywistości.
Pewnego dnia jedna z kobiet naszej celi po powrocie z pracy, w magazynie gestapo, przekazała mi wiadomość od Stefy Surowiec. Obie pracowały przy segregowania ubrań. Stefa rozpoznała marynarkę swego ojca i bluzę Józka Sarneckiego. Nie potrafiłam uwierzyć w prawdziwość tej informacji, nie dopuszczałam myśli o śmierci mężczyzn z Niewachlowa. Przecież byłam na jednej liście z nimi. Skora ja żyję, to i oni też, jeden los nam przeznaczono.
W nocy miałam sen. Widziałam Józka w białej koszuli i boso ze związanymi rękami. Patrzył na mnie przeraźliwie smutno, ale nic nie mówił. Obudziłam się i wtedy pomyślałam, że to może być znak od niego, może zza grobu. Wkrótce potem, a było to w piątek, znów miałam sen. Zdrzemnęłam się po południu. Śniłam, że uciekłam z więzienia i znalazłam się w kaplicy w Niewachlowie. Była pusta, tylko znajomy ksiądz Bazgier wyszedł z zakrystii. Podeszłam do niego
i powiedziałam, że chciałbym się pożegnać, bo pojutrze wywiozą nas do Oświęcimia. Ksiądz mnie pocieszał, mówiąc że nie zasłużyłam sobie na tak okrutny los, że Bóg do tego nie dopuści. Odpowiedziałam, że to już jest postanowione. Ksiądz zapalił dwie świece na ołtarzu – obudziłam się i powiedziałam współtowarzyszkom ten niezwykły sen.

– Kto by tam w sny wierzył, mówiły kobiety. Tylko pani Niewiadomska zamyśliła się głęboko.
Zazgrzytała zasuwa, w drzwiach stanął strażnik, wywołał mnie do kancelarii. Co to oznaczało, wiedziałyśmy wszystkie. Wezwano mnie na przesłuchanie.

W pokoju siedział oficer, na jego biurku oprócz papierów leżały różnej grubości i długości pejcze. Zapytał mnie, czy chcę odpowiadać po polsku. Nie wiem czemu, ale zdecydowałam się na język  niemiecki, choć biegle nim nie władałam. Za to on znał dobrze język polski. Wiele wiedział o Niewachlowie i jego mieszkańcach, a więc i o mnie. Bałam się bicia, bo nie byłam pewna, czy zniosę razy zadawane leżącymi biczami. Wszystkiemu zaprzeczałam, a ludzi, o których mnie pytał, nie znałam. Na małym stoliku leżały rozsypane fotografie, listy. To wszystko było moje, zabrali je w czasie rewizji w domu. Na szczęście nie było tam fotografii Mietka Detki i Stanisława Krzywickiego, a o nich najbardziej mu chodziło. To mnie uratowało, nie mógł mi udowodnić, że ich znałam. Zadawał dużo pytań, a ja nie wiem jak, ale się nie „wkopałam” i nikogo nie skrzywdziłam. Nie przyznałam się do przynależności do organizacji walczącej z Niemcami. Powiedziałam tylko, że bardzo chciałam być pielęgniarką, ale mi się nie udało. Wyśmiewał naszą polską głupotę i to, że pomagamy bolszewikom występującym przeciw Rzeszy, a to przecież bolszewicy wymordowali polskich oficerów; operował dużymi liczbami. To nie Niemcy ich zamordowali i nie oni zabili gen. Władysława Sikorskiego. O śmierci generała nie wiedziałam.

– Pójdziesz do obozu, tam zmądrzejesz, tym zakończył rozmowę ze mną i kazał odprowadzić mnie do celi.
Wiedziałam, że Bóg czuwał nade mną, tak łatwo przeszłam przez to, czego się bardzo bałam. Widocznie byłam w wielkim stresie, bo po powrocie do celi nic nie mogłam mówić. Ani wtedy, ani potem, nie zwierzyłam się nawet Wandzie z przesłuchania. Nie mogłam zrozumieć faktu takiego potraktowania mnie przez tego gestapowca. Pewno to przesłuchanie  było tylko formalnością. Nikogo z celi więcej nie wzywali.
Sprawdził się mój sen z piątkowego popołudnia. W niedzielę, 23 sierpnia, wczesnym rankiem ruch w więzieniu podobny do tego z 29 lipca, kiedy był ostatni transport. Znów w drzwiach stanął esesman, przeczytał nazwiska więźniarek wybranych do transportu i polecił wyjść z celi. Wyprowadzono nas na podwórko więzienne. Stali już tam mężczyźni, którym krępowano ręce. Ustawiono nas i czekaliśmy na ludzi z pozostałych cel. Stałam z samego brzegu.
W pewnym momencie stanął przy mnie żandarm i szeptem powiedział:
– Ja ciebie znam.
Spojrzałam na niego zdumionym wzrokiem, a on dalej mówił:
– Byłem przy twoim aresztowaniu, chciałem ci podać wody, ale odmówiłaś.
– Co z nami będzie, co z tamtymi ludźmi aresztowanymi ze mną? Wyszeptałam.
On na to: – Wy jedziecie do obozu koncentracyjnego, tam może przeżyjesz. A ich więcej nie zobaczysz. I odszedł.
A więc nie żyją – pomyślałam i zaraz potem przyszła inna myśl, może chciał mnie nastraszyć? Wciąż nie mogłam i nie chciałam się pogodzić z myślą o ich śmierci i z nadzieją w ich życie pozostawałam jeszcze długi czas, aż do maja 1947 roku, kiedy nastąpiła ekshumacja ich szczątków ze zbiorowej mogiły, w lesie Papiernia za wsią Suków, na cmentarz partyzancki w Kielcach.
Ustawionych piątkami poprowadzono nas w dół ulicy Zamkowej, potem Solną, Złotą, Żelazną i bocznym wejściem na peron. Po drodze nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, ulice były obstawione żandarmami. /…/