Sensacyjna ucieczka z więzienia

Gen. Rowecki do Naczelnego Wodza

Dnia 20 grudnia 1942 r.

Poczta Kaliny przez Werę nr 1 b/I

 

Meldunek sytuacyjny 10

…. Udana ucieczka z więzienia w Kielcach miała miejsce w dn. 29 XI 42. Dwunastu więźniów politycznych, po sterroryzowaniu i rozbrojeniu straży więziennej, zbiegła w okoliczne lasy ……

 

General Rowecki’s report to the Polish Supreme Commander of the Armed Forces       December 20, 1942

 

29 listopada 1942 roku z kieleckiego więzienia uciekło kilkunastu więźniów aresztowanych przez gestapo. Wyszli przez bramę, prowadzeni przez więźnia ubranego w mundur gestapowca. Mundur zdobyli napadając na jednego ze strażników. Po obezwładnieniu i rozbrojeniu kilkunastu innych strażników, opuścili teren więzienia. Brawurowa ucieczka dzięki podziemnej prasie stała się głośna na terenie okupowanej Polski. Szybko wiadomość o niej przekazano depeszą do Londynu.

Z kieleckiego więzienia przy ul. Zamkowej uciekli:

  1. Mieczysław Bojanek
  2. Franciszek Chmiel
  3. Stanisław Depczyński (Bogdan Olesiński)
  4. Piotr Sokalski
  5. Wacław Sokalski
  6. Henryk Strzałkowski
  7. Edward Radomski ps. „Modar”
  8. Józef Rysiecki
  9. Janusz Sobolewski ps. „Jurek” (Zbigniew Sawicki)
  10. Zygmunt Skibiński
  11. Stanisław Ziółkowski

 

Okoliczności ucieczki znane są dzięki relacji jednego z uczestników tej akcji Janusza Sobolewskiego, którą przekazał swojemu ojcu. Wincenty Sobolewski od początku okupacji prowadził dziennik. Spisał swoje przeżycia i relację syna Janusza, dotyczącą szczegółów jego aresztowania i ucieczki z kieleckiego więzienia.

 

Wincenty Sobolewski (1889-1976)

Urodził się 12 października 1889 roku. Ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim w 1917 r. , zdając ostatnie egzaminy dyplomowe w Rostowie nad Donem w związku z ewakuacją uniwersytetu. Po ukończeniu studiów służył w armii rosyjskiej, a od 1918 r. był oficerem w wojsku polskim. Zdemobilizowany w 1930 r. w randze majora. Od 1926 r. do 1950 r. był lekarzem miejskim w Sandomierzu. Podczas okupacji niemieckiej działał w konspiracji, był związany ze Stronnictwem Narodowym. W latach 1942 -1944 ukrywał się przed gestapo przebywając w Tuczępach w powiecie buskim. Od 1950 r. do przejścia na emeryturę w 1965 r. był kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Sandomierzu.

Janusz Jerzy Sobolewski ps. „Jurek” (1921-1944)

Janusz Jerzy Sobolewski urodził się 1 września 1921 r. w Chełmie Lubelskim. Był synem Wincentego Sobolewskiego, majora lekarza Wojska Polskiego i Wiktorii ze Strzałkowskich. Całe swoje dzieciństwo i lata szkolne spędził w Sandomierzu. Ukończył Gimnazjum i Liceum im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Sandomierzu. W trakcie lat szkolnych działał w harcerstwie. Dalszą jego naukę przerwała wojna. Początkowo działał w konspiracji na terenie powiatów: sandomierskiego, opatowskiego, janowskiego i tarnobrzeskiego. Był związany ze Służbą Zwycięstwu Polski (SZP), która przekształciła się w Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), ze Stronnictwem Narodowym (SN), następnie z Narodową Organizacją Wojskową (NOW), a później z Armią Krajową. Prowadził nasłuch radiowy, redagował i kolportował pismo „Naród w Walce” związanego ze Stronnictwem Narodowym (m. in. wraz ze swoim bratem Kazimierzem i ojcem Wincentym).

10 listopada 1942 r. został aresztowany przez gestapo podczas wyjazdu do Kielc po odbiór z punktu kontaktowego  rozkazów przesyłanych z Warszawy dla organizacji w Sandomierzu. Po przesłuchaniach w siedzibie gestapo w Kielcach, został osadzony w kieleckim więzieniu. W dniu 30 listopada 1942 r. wraz z kilkunastoma współwięźniami uciekł z więzienia, po rozbrojeniu i obezwładnieniu strażników.

Po krótkim pobycie u ojca w Tuczępach koło Szydłowa w powiecie buskim (adres Sobolewskich w Sandomierzu był spalony) wyjechał do Warszawy i tam podjął studia medyczne na tajnych kompletach na Uniwersytecie Warszawskim. Nadal działał w konspiracji, był żołnierzem Armii Krajowej ps. „Jurek”. Zajmował się kolportażem, był instruktorem sabotażu, a od 1943 r. jako plut. pchor. działał w Oddziale Specjalnym Komendy Głównej Narodowej Organizacji Wojskowej.

26 października 1943 r. został ponownie aresztowany i osadzony w więzieniu na Pawiaku. Następnie przeniesiono go do Obozu Pracy Poprawczej Sipo przy ulicy Gęsiej tzw. „Gęsiówce”, skąd również zbiegł w dniu 23 listopada 1943 r. Nie znane są inne istotne fakty z jego życia w tym okresie, aż do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego.

W Powstaniu Warszawskim walczył na Woli i na Starym Mieście. Walczył w Oddziale Specjalnym Komendy Głównej Narodowej Organizacji Wojskowej, nazywanym w powstaniu „Tygrysy Woli”, a po śmierci jego pierwszego dowódcy Por. Zygfryda Marii Urbanyi ps. „Juliusz” w dniu 9 sierpnia 1944 roku, zwany do końca powstania Oddziałem Specjalnym „Juliusz”. Oddział istniał od 1943 roku jako Oddział Specjalny Komendy Głównej NOW scalonej z AK i brał udział w wielu akcjach sabotażowo-dywersyjnych. Podczas godziny „W” oddział ten został przydzielony do zgrupowania ppłk. „Pawła” (Franciszka Rataja) jako pluton 1908. Oddział wchodził  w skład Batalionu „Gustaw”, utworzonego na bazie Narodowej Organizacji Wojskowej i podlegał zgrupowaniu „Róg”. Od 1942 roku batalion „Gustaw” wszedł w skład Armii Krajowej pod dowództwem mjr. Ludwika Gawrycha ps. „Gustaw”. W powstaniu oddział ten odznaczył się w walkach na Woli oraz w obronie Starego Miasta.

Kpr. Pchor. Janusz Sobolewski był podporucznikiem czasu wojny, dowódcą drużyny w Oddziale Specjalnym „Juliusz”. Pierwszy raz został ranny w głowę 20 sierpnia 1944 r. podczas akcji w gmachu Wytwórni Papierów Wartościowych przy ulicy Rybaki. Ponownie został ciężko ranny w prawe udo 26 sierpnia 1944 r. w akcji na ulicy Rybaki w walce o pozycje „Pekin” i „Madryt”. Zmarł w dniu 27 sierpnia 1944 r. w szpitalu powstańczym z upływu krwi, gdyż cierpiał na hemofilię, pomimo operacji przeprowadzonej przez lekarza powstańczego, chirurga prof. Wincentego Tomasiewicza.

Janusz Sobolewski był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy i dwoma Krzyżami Walecznych na mocy rozkazu Dowódcy A.K. „Bora” nr 511 z dnia 18 sierpnia 1944 r. z uzasadnieniem: „za wyjątkową odwagę osobistą wykazaną w walce”. Informacja o odznaczeniu była powtórzona w rozkazie Dowódcy Grupy „Północ” „Wachnowskiego” (płk. Karol Ziemski) nr. 11 z dnia 21 sierpnia 1944 r.

Janusz Sobolewski został pochowany z honorami wojskowymi, z salwą honorową w podwórku przy ulicy Kilińskiego nr. 3 obok swojego dowódcy por. „Juliusza” (Zygfryd Maria Urbanyi), a 31 sierpnia pochowano obok nich ppor. „Ire” (Mirosława Wesołowskiego). Później ich zwłoki zostały przeniesione do Ogrodu Krasińskich, a następnie spoczęły na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w kwaterze poległych żołnierzy z batalionów „Gustaw” i „Harnaś”.

 

Fałszywy ausweis Janusza Sobolewskiego na nazwisko Zbigniew Sawicki

 

Wincenty Sobolewski , Przygoda Janusza.

(Opis ucieczki Janusza Sobolewskiego autorstwa jego ojca – Wincentego Sobolewskiego)

Mieszkaliśmy we wsi Tuczępy w powiecie buskim. Była to piękna wioska, otoczona ze wszystkich stron lasami. Schroniliśmy się tutaj na początku 1942 roku, uciekając przed gestapo. Cała moja rodzina rozproszyła się po Polsce. Mnie, moją córkę Irenę, której mąż Tadeusz walczył w armii Generała Andersa oraz jej dziewięcioletniego syna Zbyszka, los rzucił do tej małej miejscowości, która była dość bezpiecznym miejscem, gdyż dojazd do niej był trudny ze względu na błotniste drogi, szczególnie podczas pory deszczowej. W Tuczępach użyczył nam gościny na plebani proboszcz parafii ksiądz Rzepczyński. Na plebani mogłem również uprawiać praktykę lekarską, choć pod przybranym nazwiskiem Jacek Grzybowski. Syn mój Janusz, również opuścił rodzinny dom w Sandomierzu i zamieszkał u swojego szkolnego kolegi poza miastem i posługiwał się fałszywymi dokumentami na inne nazwisko.
Właśnie wróciłem z Kielc, gdzie pojechałem po dotarciu do nas wiadomości o aresztowaniu mego syna Janusza przez gestapo. Byłem bardzo zmęczony i przygnębiony po kilkudniowym pobycie w Kielcach, tak że nie chciało mi się nawet mówić.

Czego Ojciec się w Kielcach dowiedział? Czy Janusz przebywa w więzieniu i za co go wsadzili?– zapytała mnie Irena.

Po chwili odpowiedziałem- Janusz żyje i od kilku dni siedzi w więzieniu. Osadzony jest na oddziale politycznym, a więc prawdopodobnie dostał się do więzienia albo podczas łapanek w mieście, albo oskarżony przez jakiegoś sprzedawczyka. Dowiedziałem się niestety, że z tych, co siedzą w oddziale politycznym, prawie nikt nie wychodzi na wolność. Przeważnie wszystkich wywożą do Oświęcimia, a tam rzadko kto przeżywa kilka miesięcy.

A jak ojciec dojechał do Kielc?– pytała dalej Irena.

Początkowo podróż  miałem paskudną. Jak wiesz musiałem iść do Stopnicy pieszo. Błoto było okropne i stale padał deszcz i wiał przejmujący wiatr. Najbardziej dało się mi we znaki błoto! Droga rozmokła całkowicie. Gdy się idzie taką drogą, człowiek zapada się po kostki, a nogi z trudnością wyciąga się z lepkiego błota. A w dodatku te moje sznurowane buciki przepuszczały wodę, tak że prędko pełno w nich było wody i błota. Chlupało porządnie, było mi bardzo zimno. Starałem się iść dość szybko. Kiedy doszedłem do domu Wiącków byłem spocony, że mokra koszula przywarła mi do pleców. U Wiącków dali mi kieliszek wódki, dużo gorącej herbaty i podali ciepły posiłek. Mogłem wysuszyć ubranie i buty oraz odpocząć w cieple. Więckowie to bardzo dobrzy i uczynni ludzie.

Jak ojciec podróżował dalej?

Pojechałem zaraz wieczorem. Trafiła się ciężarówka, która wiozła kapustę do Kielc. Szofer zabierając mnie wraz z innymi podróżnymi, uprzedził nas, że po drodze  żandarmi często zatrzymują samochody i kontrolują dokumenty podróżnych, więc jak ktoś ma niepewny dokument, to niech nie wsiada. Na platformie z plandeką jechało nas kilkoro, ja wepchałem się w głąb samochodu i siedziałem na główkach kapusty. W samochodzie było sucho i dość ciepło. Rzeczywiście, po drodze były kontrole, ale przebiegły dość szczęśliwie. Ja nie musiałem pokazywać swoich dokumentów.

Do miasta dojechaliśmy późną nocą. Wyrzucono nas na środku ciemnej szosy. Dookoła nie było widać żadnego domu. Panowała cisza, padał drobny deszcz. Zanim się zorientowałem w otoczeniu, wszyscy moi towarzysze podróży zniknęli w ciemności. Skradałem się powoli bokiem szosy, prawie na palcach, nie chcąc napotkać żandarmów. Bardzo się bałem, bo przecież była godzina policyjna, a po drugie nie dowierzałem w pełni swoim fałszywym dokumentom. Szczęśliwie jakoś udało mi się dotrzeć do bramy nędznego hoteliku w jakiejś bocznej uliczce. Nie chciano mnie jednak tam przyjąć, gdyż na nocleg trzeba było podobno mieć pozwolenie żandarmerii, a ja takiego nie posiadałem. Przenocowano mnie jednak, dzięki solidnej opłacie i moim prośbom, że przecież jest godzina policyjna i muszę gdzieś się schronić. Przydzielono mi miejsce w jakiejś komórce, czy składziku, gdzie spałem na położonym na podłodze sienniku. Ale dobre było i to.

Jak ojciec dowiedział się, że Janusz siedzi w więzieniu?

Wczesnym rankiem poszedłem pod więzienie, nie mogłem jednak dotrzeć do bramy, gdyż stojący w uliczce strażnik odpędził mnie. Tłumaczyłem mu, że przyjechałem z daleka, bo przed kilkoma dniami zaginął w Kielcach mój syn i myślę, że został aresztowany w trakcie ulicznej łapanki i siedzi w kieleckim więzieniu. Strażnik nie chciał słuchać tego co mówiłem i uderzył mnie kolbą karabinu w pierś i kazał odejść. Stanąłem niedaleko wejścia do uliczki, prowadzącej do więzienia i sam nie wiem na co czekałem? Zatrzymywałem szybko przechodzących obok mnie ludzi i pytałem jak i u kogo mogę się dowiedzieć o losie mojego syna. Opowiadano mi, że na ulicach miasta codziennie są łapanki oraz aresztowania w mieszkaniach. Pojmanych początkowo wiozą do siedziby gestapo lub żandarmerii, a potem, po kilku dniach przesłuchań połączonych z okropnym biciem, przewożą do więzienia. Możliwe jest także, że aresztowany został na miejscu zastrzelony i pochowany w nieznanym miejscu, bądź był od razu wywieziony w nieznane.

Cały dzień stałem pod więzieniem i coś mi mówiło, że Janusz tam jest. Nic więcej w tym dniu się nie dowiedziałem. Całą noc nie spałem, przewracałem się z boku na bok, zaprzątnięty tylko jedną myślą- co zrobić, żeby się dowiedzieć, gdzie znajduje się Janusz? Zasnąłem dopiero nad ranem. Na drugi dzień około godziny 10 byłem znów w okolicy więzienia. Uliczką przechodziło wtedy wielu ludzi, między nimi  strażnicy więzienni ubrani w mundury. Zaczepiłem ich, ale każdy z nich gdy dowiedział się o co mi chodzi, groźnie coś odpowiadał i uciekał ode mnie jak od zapowietrzonego. Wreszcie patrzę idzie z gołą głową, mimo że było bardzo zimno, starszy już człowiek i wali prosto w kierunku więzienia. Pod pachą miał żółtą teczkę, a w ręce trzymał zeszyt, z którego wystawały jakieś papiery. Chociaż się spieszył zatrzymałem go i zapytałem, sam nie wiem dlaczego:

– Czy Pan nie jest czasem pracownikiem Sądu?

– Tak, a co Pan sobie życzy? – odpowiedział starszy człowiek.

– Ach, to dobrze, że Pana poznałem. Ludzie tak tutaj dobrze o Panu opowiadają, że jest Pan taki uczynny.

– Miło mi słyszeć, że ludzie poznali się na mnie. Ale o co Panu chodzi? – zapytał.

– Czy Pan idzie do Sądu, czy do więzienia?

– Obecnie idę do więzienia, gdzie niosę różne akta sądowe. Wkrótce będę wracał. A co Pan chciał ode mnie? – ponownie zapytał.

– Wytłumaczyłem mu, że chcę się dowiedzieć, czy w więzieniu siedzi mój syn, który tu w Kielcach przed kilkoma dniami został złapany na ulicy podczas łapanki?

– O ja dowiem się bardzo łatwo, zajrzę do spisu aresztowanych i więźniów, bądź do innych spisów – odpowiedział.

– A czy mój syn będzie w tych spisach?

– Jeśli tylko jest w więzieniu, albo jeżeli nawet przez chwilę tam był to figuruje w spisach i ja go odnajdę.

– Mój Panie, proszę bardzo dowiedzieć się w sprawie mojego syna, a ja Pana sowicie wynagrodzę – odrzekłem i wymieniłem imię i nazwisko syna.

– Kiedy woźny poszedł, nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Czekając chodziłem tam i z powrotem przed więzieniem, wydawało mi się, że przebywa w tym więzieniu wieki. Rzeczywiście trwało to może 3 godziny. Na moje utrapienie woźny wyszedł z bramy więzienia ze strażnikiem, który mnie wczoraj uderzył kolbą karabinu. Woźny przeszedł obok mnie obojętnie i poszedł dalej rozmawiając ze strażnikiem. Nie wiedziałem co mam robić, podejść do niego, czy też nie. Bałem się o reakcję strażnika. Obaj poszli wąską uliczką, rozmawiając po przyjacielsku. Stanąłem i bacznie obserwowałem, co będzie dalej. Jednak, gdy obaj zniknęli za rogiem domu poszedłem prędko na nimi w pewnym oddaleniu. Nagle zaczął padać rzęsisty deszcz ze śniegiem i zerwał się wiatr. Woźny otworzył teczkę, wyciągnął z niej dokumenty, włożył je za pazuchę, a teczką osłaniał głowę od deszczu. Deszcz nie przeszkadzał im w kontynuowaniu wesołej rozmowy. Przy skrzyżowaniu z kolejną ulicą strażnik pożegnał się z woźnym i poszedł w innym kierunku. Szybko dogoniłem woźnego i zapytałem go:

– Co też Pan dowiedział się w więzieniu?

– A o co Panu chodzi? – zapytał przyglądając mi się podejrzliwie.

– Miał Pan dowiedzieć się, czy w więzieniu jest mój syn? – powiedziałem.

– A to Pan? Nie poznałem Pana, tak się Pan skulił. W dzisiejszych czasach niebezpiecznie jest szczerze mówić z nieznajomymi. Widziałem Pana jak Pan stał w uliczce przed więzieniem, ale szedłem ze strażnikiem i nie mogłem do Pana podejść. Ten strażnik jest na usługach gestapo. To szpicel. Trzeba się go wystrzegać – rzekł i obejrzał się we wszystkie strony ze strachem.

– Nie ma go, już dawno sobie poszedł – powiedziałem.

– Niechaj idzie na złamanie karku. Nie daj Boże, żeby on się dowiedział, że ja udzielam ludziom informacji. Zginąłbym – to straszny człowiek.

– Niech się Pan nie boi, ode mnie nikt niczego się nie dowie – powiedziałem.

– Miałbym ja za swoje, świata Bożego bym na pewno już więcej nie oglądał. No i ten kto udziela mi w więzieniu informacji również. A tak przy okazji muszę Panu powiedzieć, że ten kto udziela mi w więzieniu informacji darmo tego nie robi. Trzeba mu za to dobrze zapłacić – rzekł woźny.

– Zrozumiałem, że jak chcę czegoś się o Januszu dowiedzieć muszę najpierw za to zapłacić, niezależnie od tego czy ta wiadomość będzie coś warta czy nie, więc powiedziałem: -Wiem o tym, że za wszystko trzeba płacić. Chętnie więc zwrócę Panu wszystkie wydatki, jakie Pan poniósł i Pana też za kłopot wynagrodzę tak, jak mnie na to stać – powiedziałem i sięgnąłem do kieszeni wyciągając pięćdziesiąt złotych. Woźny popatrzył na papierek, skrzywił się i powiedział

– Tyle jak raz dałem swojemu informatorowi, a co mnie zostanie za fatygę i narażanie się?

Mimo, że nadal przecież nie wiedziałem za co płacę, wyciągnąłem jeszcze sto złotych i dałem woźnemu. Wtedy jego twarz rozjaśniła się, uśmiechnął się i rzekł:

– Pański syn jest w więzieniu. Siedzi na oddziale politycznym. Widzieć się z nim Pani nie będzie mógł, bo i Pana by z pewnością aresztowaliby. Może mu Pan jednak jutro podać paczkę żywnościową. Bo tam w więzieniu głód jest okropny. Ludzie puchną z głodu i umierają.

– O głodzie w więzieniu wiedziałem bardzo dobrze. Toteż ucieszyłem się bardzo i byłem ogromnie wdzięczny woźnemu za informacje o Januszu oraz za wyrobienie mi pozwolenia na dostarczenie paczki. Podziękowałem mu serdecznie za uczynność i pożegnałem się z nim. Było mi lżej na duszy, gdy dowiedziałem się, że Janusz żyje. Z drugiej strony bardzo się martwiłem, że syn jest w więzieniu na oddziale politycznym, z którego, jak mi powiedział adwokat (do którego poszedłem po poradę), nie ma możliwości wyjścia na wolność, chyba że ma się znajomości w gestapo.

Następnego dnia rano naszykowałem paczkę żywnościową. Była w niej słonina, kiełbasa, boczek, cukier i chleb. To wszystko, co zdołałem kupić na czarnym rynku w Kielcach. Z paczką udałem się do bramy więzienia, gdzie zobaczyłem długą kolejkę ludzi z paczkami. Od nich dowiedziałem się, że w więzieniu przyjmują paczki żywnościowe raz w tygodniu i nie trzeba mieć żadnego pozwolenia, chyba że jest specjalne zastrzeżenie przez władze więzienne dla któregoś więźnia, ale i tak to można obejść. Każdą praktycznie paczkę przyjmują. Inna rzecz, że całej paczki żaden więzień nigdy nie dostanie, bo większą część produktów zabiera służba więzienna. Jeżeli więźnia nie ma już w więzieniu to paczkę ponoć zwracają. A więc woźny wziął pieniądze prawie za nic, ale niech tam mu będzie na zdrowie!

– Tak bardzo darmo nie wziął pieniędzy, bo przecież powiedział ojcu, że Janusz jest w więzieniu – rzekła córka.
– To prawda, Janusz jest w więzieniu, bo paczki nie zwrócili.
– A czy komuś zwracali? – zapytała Irena.
– O tak, nawet kilkanaście paczek zwrócili. Jak się dowiedziałem osoby, którym podano paczki zostały w nocy wywiezione z więzienia. A dokąd, kto to może wiedzieć? Przechodzący obok gromady ludzi mężczyzna w cywilnym ubraniu powiedział, że w nocy żandarmi wywieźli grupę mężczyzn, a wyjeżdżając zabrali łopaty. Żebyś ty widziała jaki płacz podnieśli ludzie po tej wiadomości. Od razu rozeszła się pogłoska o rozstrzelaniu więźniów. Serce mi się krajało z bólu. Myślałem, że padnę na miejscu jak sobie pomyślałem, że podobny los może spotkać Janusza. Kiedy tak ludzie płakali przed więzieniem, otworzyła się brama więzienna i wybiegło z niej dwóch gestapowców i kilku strażników z pałkami i zaczęli bić ludzi czekających w kolejce. Bili wszystkich, kto im się tylko nawinął pod rękę. Nie patrzyli, czy to kobieta, mężczyzna czy dziecko. Wszystkich rozpędzili i jeszcze dla postrachu oddali, na szczęście w powietrze, kilka wystrzałów. Dopiero po dwóch godzinach wznowiono przyjmowanie paczek i wtedy też podałem paczkę dla Janusza.
Jak się później dowiedziałem, po podobnych zajściach zabroniono już przekazywania paczek przez kilka tygodni, ale w tej sytuacji można je było przesyłać pocztą. Ludzie mówili, że paczki przesyłane pocztą często jednak giną.

Gdy oddałem już paczkę, jeszcze raz poszedłem do adwokata, o którym ludzie mówili, że może jak zechce wiele zdziałać, ponieważ ma wejścia w gestapo. Nic jednak nie wskórałem. Kontaktowałem się ze strażnikami, których wskazali mi ludzie, a także rozmawiałem z felczerem i lekarzem więziennym. Chciałem nawiązać jakiś kontakt z Januszem, żeby się dowiedzieć w jakich okolicznościach został aresztowany i za co jest oskarżony. Nie uzyskałem jednak żadnej informacji.
Powiedziano mi tylko, że aresztowało go gestapo, a za co, to nie wiadomo i że go na pewno nie wypuszczą, bo był już wcześniej na liście poszukiwanych. Nikt mi nie robił nadziei. Widocznie ktoś go poznał na ulicy i wydał gestapowcom, bo w tych dniach, w których go aresztowano, nie było żadnych łapanek.

Strasznie ciężko było mi znosić wiadomość, że ukochany mój syn siedzi w więzieniu i że los jego może być przesądzony. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Kilka razy jeździłem do Kielc i starałem się o nawiązanie stosownego kontaktu. Jednak nic konkretnego nie udało się mi uzyskać, a wyciągnięto ze mnie wszystkie pieniądze. Tak upłynął cały długi i zimny listopad.

Był 30 listopada, już dawno zapadł zmrok. Na dworze szalała wichura i było bardzo zimno. Córka poprosiła mnie na kolację i tak siedzieliśmy przy stole z córką i wnukiem w milczeniu. Cały czas myślałem o Januszu. Nagle rozległo się pukanie do drzwi wejściowych.

– Proszę – zawołaliśmy jednocześnie z córką.
– Kto to może być o tej porze?- zapytałem cicho córki.
– Czy ja wiem? Za pewne nie bandyci, bo ci waliliby we drzwi – odpowiedziała cicho córka i poszła otworzyć drzwi z haczyka. W drzwiach ukazał się młody ksiądz wikariusz, nasz przyjaciel, wysiedlony z poznańskiego.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł wchodząc.
– Na wieki wieków – odpowiedzieliśmy.
– Ależ pogoda. Psa w taką pogodę żal wypędzić na dwór – rzekł ksiądz otrzepując się ze śniegu.
Nie bał się ksiądz w taką pogodę wyruszać z domu? Przecież wicher wieje jak szalony i śnieg zacina w twarz – rzekłem.
– Aha, to Państwo nie chcecie mnie u siebie widzieć? Kiedy tak, to zaraz wracam do siebie – zażartował ksiądz.
– O nie, nie puścimy księdza, kto znalazł się w moim domu jest moim niewolnikiem – odpowiedziałem żartem.
– Usiedliśmy przy stole, córka nalała herbaty i postawiła na stole razowy chleb i masło.

– Przepraszamy, że nic księdzu nie dajemy więcej, ale dziś nic więcej w domu nie mamy – przeprosiła córka.
– Herbaty napiję się bardzo chętnie, przecież teraz bardzo ciężko zdobyć herbatę. Tylko nie myślcie Państwo, że ja tylko na herbatę przyszedłem.
– My wiemy, że ksiądz do nas przychodzi z przyjaźni – powiedziała córka.
– Przyszedłem do was podzielić się wiadomością, kto wie czy dla Państwa nie radosną.
– A jaka to wiadomość? – zapytaliśmy prawie jednocześnie.
– Przyjechał niedawno z Kielc pan Grzybowski, który jeździł tam w sprawie poczty i powiedział, że Niemcy wczoraj wieczorem zwolnili z więzienia dużo osób.
– Nie bardzo wierzę w to, że zwolnili Janusza, no bo nie na darmo go aresztowano i osadzono na oddziale politycznym, żeby go teraz tak sobie wypuścić. Przypuszczam, że jest on poważnie oskarżony. Gdyby go Niemcy wypuścili, to na pewno wczoraj by przyjechał. Spieszyłoby mu się do domu, bo przecież wie jak się o niego martwimy lub na pewno dałby w jakiś sposób znać o sobie – odrzekłem.
– Może za kilka dni wszystko się wyjaśni. Zapraszam Państwa jutro rano na mszę świętą, którą odprawię w intencji Janusza – powiedział ksiądz.
– Dziękujemy bardzo księdzu, a o której godzinie?
– O zwykłej porze, o siódmej. Może to trochę za wcześnie dla Państwa, lecz ludzie ze wsi o tej tylko porze mogą przychodzić do kościoła. Później są zajęci w swoich gospodarstwach.
– Wpatrywałem się w jasne światło karbidówki, którą oświetlany był pokój i zamyśliłem się. Nie przysłuchiwałem się zupełnie rozmowie prowadzonej przez księdza i moją córkę. Za oknem słychać było przeraźliwy świst hulającego wiatru. Myślałem, co porabia teraz mój ukochany syn? Nagle ktoś zastukał w okno od strony ogrodu.

– Ktoś stuka – rzekła córka.
– Ej, zdawało ci się tylko – powiedziałem wstając od stołu.
– Głośniejsze stukanie powtórzyło się. Wszyscy obecni w mieszkaniu zerwali się ze strachem z krzeseł i nie wiedzieli co robić ze sobą.

– Może Niemcy, albo bandyci – szepnął ksiądz.
– W tym czasie po wsiach grasowali bandyci, którzy podszywali się często po partyzantów walczących z Niemcami i grabili ludzi ze wszystkiego, co im pod rękę popadło. Przeżyłem już napad bandytów dwa razy i zabrali mi wszystko, co tylko przydatne było do ubrania i zjedzenia. Nie rozczulali się tym, że jestem uciekinierem przed gestapo i że prawie nic nie mam do zabrania. Najazdy na wsie robili również gestapowcy i żandarmi, łapiąc ludzi na roboty w Niemczech i do obozów koncentracyjnych.

– Przecież tak jedni, jak i drudzy nie stukaliby tak cicho – powiedziałem jednak ściszonym głosem.
Córka ośmielona mymi słowami podeszła do okna, podniosła zacieniającą zasłonę, przystawiła twarz do szyby i zapytała- kto tam?

– Irka otwórz!
– Janusz, Janusz – wykrzyknęliśmy wszyscy z radością.
– Rzuciliśmy się szybko do sieni i otworzyliśmy zewnętrzne drzwi. Do środka wdarł się wiatr ze śniegiem i zgasił świecę, którą niosła córka. Wśród szumu wichru nie słychać było kroków. Janusz, aby dojść do drzwi wejściowych musiał obejść cały dom dookoła i przejść przez płot ze sztachet. Zdawało mi się, że czekam na syna bardzo długo. Wreszcie w ciemności zamajaczyły dwie postacie.                                                                                              – Janusz to ty? – zapytałem, widząc dwie osoby.
– Tak ja i jeszcze jeden z kolegów – odpowiedział.

– Irka pobiegła po karbidówkę. W lepszym świetle zobaczyliśmy Janusza bez czapki, ani kurtki, w barchanowej koszuli. Jego krótkie włosy, ubranie i buty były oblepione śniegiem, twarz miał czerwoną jak burak. Jego towarzysz wyglądał podobnie. Pomogliśmy im obu otrzepać się w sieni ze śniegu i wprowadziliśmy do ciepłego pokoju. Ucałowaliśmy Janusza serdecznie. Janusz przedstawił nam swego kolegę. Był to chłopiec lat szesnastu, wyrośnięty, ale bardzo wychudzony.

– Aleś ty biedaku schudł – powiedziała Irka do Janusza. A twój kolega również bardzo zabiedzony.
– Nic dziwnego, przebyć na niemieckim wikcie cały miesiąc, to nie tylko można schudnąć, ale i nogi wyciągnąć – rzekł Janusz.
– Czy nie dostałeś od nas paczek? – zapytałem.
– Owszem, dostałem dwie, ale od takich paczek nikt jeszcze nie utył.
– Bardzo mi przykro. Przecież w każdej paczce było masło, chleb, kiełbasa, boczek i cukier. Każda paczka, którą przekazywaliśmy dla ciebie ważyła kilka kilogramów, a paczek tych było cztery, w tym jedna z odzieżą – powiedziałem.
– W każdej paczce, co dostałem było trochę chleba, a po tych innych smakołykach co ojciec wyliczył, nie było śladu. Paczki odbiera gestapo i straż więzienna, no i naturalnie co w paczce jest dobrego, to zabierają dla siebie, ale na to nie ma rady. No i lepszy rydz niż nic. A i każdą otrzymaną paczką, należy podzielić się ze współwięźniami. Tak, że ten co dostanie paczkę, niewiele zatrzyma dla siebie.
– No ale o tym jak było w więzieniu, będziecie opowiadać później, a teraz siadajcie do stołu, musicie coś zjeść i wypić. Przecież jesteście zgłodniali i przemarznięci – rzekłem.
– Irka rozwiązała paczkę, którą przygotowaliśmy do wysłania i wyjęła z niej wianuszek pachnących kiełbas, masło, ser i chleb, a ja wyciągnąłem butelkę wódki i nalałem im po kieliszku, zachęcając ich do wypicia. Janusz nie chciał pić, ponieważ obowiązywała go przysięga harcerska. Dał się jednak przekonać, gdy mu powiedziałem, że to go rozgrzeje, inaczej może się przeziębić. Irka rozłożyła jedzenie na talerzach i zachęcała wszystkich do jedzenia, również i księdza wikariusza.

-Jedzcie szybko, a ja jeszcze coś przyszykuję. Rozpaliła pod kuchnią i odsmażyła na maśle ziemniaki pokrojone w plastry, a na drugiej patelni usmażyła jajecznicę, którą Janusz bardzo lubił.
– Jemy jak głodne wilki, nie dziwcie się nam – powiedział Janusz.
– Kiedy was zwolnili z więzienia, panie Januszu? – zapytał ksiądz.
– Wczoraj wieczorem – powiedział chłopiec, który przybył z Januszem.
– Sami się zwolniliśmy- powiedział Janusz.
– Jak to? – zapytaliśmy wszyscy ze zdziwieniem.
– No tak zwyczajnie, uciekliśmy z więzienia – powiedział Janusz.
– Nie żartujcie. Przecież słyszeliśmy, że wczoraj wieczorem Niemcy zwolnili z kieleckiego więzienia wielu osadzonych. Taką wiadomość przywieźli nam znajomi, którzy przyjechali dziś popołudniowym pociągiem z Kielc- powiedział ksiądz.
– Naprawdę zwolniliśmy się sami, wbrew woli Niemców- odpowiedział stanowczo Janusz.
– Januszku, opowiedz nam wszystko, od twojego wyjazdu do Kielc, jeżeli oczywiście możesz o tym mówić przy nas i przy swoim towarzyszu – poprosiłem.
– Ten towarzysz przez pewien czas siedział w tej samej celi co ja. Nazywa się Paweł Laskowski, jego ojciec był urzędnikiem w Kielcach i zginął w Oświęcimiu. Pawła aresztowano razem z ojcem kilka miesięcy temu. Ojca wywieźli, a on pozostał. On jest pewnym człowiekiem, mogę na nim polegać.
-Jeśli tak to opowiadaj- rzekłem i Janusz zaczął swoje opowiadanie.

– Wyjechałem do Kielc wysłany przez swoją organizację wojskową, w celu odebrania jakichś ważnych rozkazów, które miały nadejść z Warszawy. Zajechałem szczęśliwie i zaszedłem do sklepiku, gdzie miałem otrzymać kontakt z kieleckim przedstawicielem organizacji. Nie znałem w ogóle Kielc, nigdy wcześniej nie bywałem w Kielcach i nie znałem również ludzi z naszej organizacji w Kielcach. W sklepie zastałem starszego mężczyznę i młodą kobietę. Byłem trochę rozczarowany, gdyż spodziewałem się spotkać z jakimś młodym człowiekiem. Rozejrzałem się po pustych półkach, na których prawie nie było towaru do sprzedania. Nie podobało mi się to, ale po namyśle jednak wypowiedziałem hasło: Czy to jest sklep Jankowskiego? Tak tu, a co sobie pan życzy – odpowiedział starszy mężczyzna. Czy mają Państwo śledziki uliki?- ciągnąłem dalej. Jakie śledzie? – zapytał starszy pan. U-L-I-K-I- powiedziałem powoli, oddzielając każdą zgłoskę, a potem dodałem, że powiedziano mi, abym o te śledzie zapytał w Państwa sklepie, gdyż tylko tu je dostanę.

Kupiec kazał pójść do mieszkania młodej panience i potem powiedział- Mamy takie śledzie i sprzedamy. To było umówione hasło dla członków organizacji w tym punkcie kontaktowym, zmienione w ostatnim kwartale 1942 roku. Od nowego roku hasło miało być zmienione. Starszy pan podszedł do jednej z półek, otworzył jedno z pudełek z tutkami, wysypał je na ladę i wyjął spomiędzy nich zwiniętą w rulonik cienką bibułkę i podał mi ją. Kiedy ją rozwinąłem, znalazłem na niej adres i wyznaczoną godzinę spotkania.

O wyznaczonej godzinie poszedłem na miejsce umówionego spotkania, stukałem do drzwi i długo nikt nie otwierał. Wreszcie nacisnąłem na klamkę i drzwi otworzyły się. Znalazłem się w pustym, oddzielnym pokoju z jednym oknem, z którego nie było żadnych innych drzwi, oprócz wejściowych. Na środku pokoju stał stół i dwa gięte krzesła, a w rogu pokoju stało łóżko zasłane siennikiem i dziurawym kocem. Nie wiedziałem co robić dalej, w pokoju nie było nikogo. Zastanawiałem się czy zostać i poczekać, czy sobie pójść. Po namyśle postanowiłem zostać i usiadłem na krześle i zacząłem czytać gazetę. Przeczytałem ją chyba ze dwa razy od początku do końca i zdaje się, że zdrzemnąłem się. Dopiero po dwóch godzinach przyszedł jakiś młody człowiek. Po wypowiedzeniu umówionego hasła upewniłem się, że jest z organizacji. Rozmawialiśmy chwilę i zapytałem go o rozkazy. Powiedział, że nie ma, lecz przyniesie je na godzinę czwartą po południu, do ogrodu spacerowego. Poprosiłem go, aby był punktualny, a nie tak jak tym razem. Wytłumaczył się, że miał bardzo ważne zajęcie, od którego nie mógł odejść i przeprosił mnie za spóźnienie. Poprosiłem go jeszcze o uregulowanie na jedną godzinę naszych zegarków i rozeszliśmy się.

Ten młody człowiek przedstawił się jako Jan Zych, nie podobało mi się to zupełnie. Miał dziwnie niesympatyczną twarz, latające siwe rozbiegane oczka i kasztanową czuprynę. Był bardzo elegancko ubrany, jak na dzisiejsze, ciężkie okupacyjne czasy.

Kiedy się z nim rozstałem, poszedłem do jadłodajni na obiad. Siadłem w ciemnym kącie i oczekiwałem na zamówioną zupę. W jadłodajni było dużo ludzi, patrzyłem w stronę bufetu, aż tu nagle ktoś łapie mnie za ramię i mówi: Janusz tyś tu? Przeraziłem się i zerwałem się z krzesełka, jak oparzony. Czułem, że zbladłem ze strachu. Miałem przecież fałszywy dowód na nazwisko Jana Kawickiego. Spojrzałem jednak na zaczepiającego mnie i oczy mi się rozjaśniły. Był to jeden z moich szkolnych kolegów, z którym kończyłem maturę. Przywitaliśmy się serdecznie, wycałowali, bo przecież nie widzieliśmy się od początku wojny i obaj tyle przeszliśmy przez te trzy lata. Zjedliśmy obiad i rozgadaliśmy się, każdy z nas miał dużo do opowiadania. Okazało się, że on również należy do organizacji w powiecie opatowskim i że tak samo przyjechał po rozkazy i też był w tym samym miejscu i przyjmował go ten sam osobnik, który mnie przyjmował i wyznaczył mu miejsce spotkania o pół godziny później, niedaleko mego, w bramie domu. Wtedy powiedziałem mu, że ten gość nie zrobił na mnie dobrego wrażenia i wydał mi się jakiś podejrzany. Powiedziałem:

– Boję się żeby z tej znajomości nie było jakiś kłopotów. Mam złe przeczucie. O widzę, że jesteś zabobonnym jak stara baba. Zawstydziłem się, jednak poprosiłem go, aby poszedł za mną i obserwował, co się będzie działo, a gdyby coś się złego zdarzyło, zawiadomił ciebie ojcze i ostrzegł tego sklepikarza.

Kiedy zbliżała się godzina czwarta wyszliśmy z jadłodajni i pożegnaliśmy się serdecznie. Tak jak postanowiliśmy, ja szedłem przodem, a kolega w pewnej odległości ode mnie. Obok wejścia do ogrodu oczekiwał na mnie już ten rudawy osobnik i powiedział, że ma dla mnie rozkaz. Tu jednak na ulicy mi go nie da, lecz dopiero w bramie jednej z sąsiednich kamiennic. Przeszliśmy przez ulicę do bramy kamiennicy naprzeciwko parku. Gdy weszliśmy do bramy wyjął kartkę napisaną na maszynie, na której było napisane „Instrukcja powstaniowa jeszcze nie nadeszła.” Obejrzałem tą kartkę ze wszystkich stron i powiedziałem:

– To Pan żeby wręczyć mi tę głupią kartkę kazał mi czekać do czwartej i aż tu mnie ściągnął.
– Zaledwie to powiedziałem od strony podwórza pojawiło się dwóch żandarmów, odwróciłem się i chciałem uciekać na ulicę przez bramę, ale tam stał już gestapowiec i kolejny żandarm z wycelowanymi we mnie rewolwerami i krzyknęli:
– Hende hoch!

-Co miałem robić, nie widziałem żadnej możliwości ucieczki i podniosłem ręce do góry. Gestapowiec podszedł do mnie i założył mi kajdanki na ręce. No to wpadliśmy, pomyślałem i spojrzałem na rudego, a on spokojnie przeszedł obok żandarmów i poszedł na podwórze nie zaczepiony przez nikogo. Zrozumiałem wtedy, że przyprowadził mnie do bramy, aby mnie oddać w ręce gestapowców. Jasne, że to szpicel dostał się do struktur organizacji i i teraz wydaje jej członków w ręce gestapowców.

Przyprowadzono mnie do siedziby kieleckiego gestapo i wprowadzono do pokoju, w którym za biurkiem siedział oficer gestapo. Wprowadzający „przedstawili” mnie jako złapanego działacza polskiej organizacji wojskowej.

– Obszukaliście go i co przy nim znaleźliście?- spytał oficer.

– Nic oprócz tej kartki, którą rzucił na ziemię i przydeptał butem, gdy go braliśmy- odparł gestapowiec. Rozmowę prowadzili po niemiecku. Gestapowiec mówił, że mnie dokładnie obszukano, tymczasem wcale tego nie zrobili. Naprawdę nie wiem, jakim sposobem ta kartka znalazła się w ich rękach, ponieważ po jej przeczytaniu oddałem ją ryżemu. Myślę, że ryży był na usługach gestapo i później oddał im kartkę, która miała posłużyć jako dowód mojego przestępstwa.

– Zapewne tak było, jeśli tego ryżego nie zabrali razem z Januszem- powiedział ksiądz.
– Następnie oficer kazał rozebrać mnie do naga i bardzo dokładnie przeszukać moje ubranie i buty. Nic tam nie znaleźli, prócz gazety, kilkunastu złotych i zegarka. Kiedy tak stałem goły oficer gestapo zapytał od kogo otrzymałem tę kartkę, a żandarm powtórzył to pytanie po polsku. Odpowiedziałem, że tej kartki nie miałem i nie wiem co tam jest napisane i że szedłem bramą z zamiarem pójścia do ustępu. Oczywiście nie uwierzyli mi i zaczęli mnie bić i pytali do jakiej należę organizacji? Bili mnie straszliwie pięściami, rewolwerami i gumowymi pałkami. Nie przyznałem się, wiedziałem przecież, że gdybym powiedział chociaż słowo, to bym przepadł, a inni być może razem ze mną. Wolałem sam zginąć, a nie gubić ze sobą innych. Gestapowcy mówili mi, że jeżeli powiem wszystko, czyli zdradzę, to puszczą mnie wolno… Wreszcie zemdlałem, a oni cucili mnie zimną wodą. Na szczęście gestapowcy mieli już dosyć mego przesłuchania i gdy ocknąłem się kazali mi wstać i ubrać się i zostałem odprowadzony do więzienia. Znalazłem się w celi, w której było nas ze dwudziestu. Sami obcy ludzie, ani jednego znajomego. Chociaż z tego byłem zadowolony. Gdyby w celi był jakiś znajomy, czułbym się niepewnie z obcym nazwiskiem, bo przecież miałem fałszywe dokumenty.

Celka była maleńka i bardzo ciasna. Przy tylu osobach w środku panowała straszna duchota. Nie miała żadnych mebli, jeżeli nie liczyć kubła do załatwiania nieczystości i półki, na której leżały kawałki czerstwego chleba, którego jeszcze więźniowie nie zjedli. Rozejrzałem się po towarzyszach niedoli, byli to przeważnie młodzi ludzie o twarzach wyniszczonych nędzą i głodem. Wiedziałem z opowiadań, że często pomiędzy siedzącymi są też celowo umieszczani szpicle, byłem więc ostrożny i z nikim nie wdawałem się w rozmowę. Byłem tak obolały od zadanych mi ciosów i zmęczony, że po chwili położyłem się na podłodze pod ścianą i zasnąłem. Po jakimś czasie przysunął się do mnie jakiś krępej budowy człowiek i cichym głosem zapytał-

– Za co cię wsadzili?
– Cóż ja miałem odpowiedzieć człowiekowi, którego pierwszy raz widziałem w życiu? Przecież przez takiego nieznajomego, tego rudego z którym szczerze rozmawiałem, któremu powiedziałem kim jestem i po co przyjechałem do Kielc, znalazłem się w więzieniu. Nie namyślając się więc wiele odpowiedziałem:

– Czy ja wiem, aresztowali mnie na ulicy.
– Samego jednego, czy więcej osób zabrali?- pytał dalej nieznajomy.
– Tego nie wiem, ale zdaje się, że mnie jednego.
– Aha, to była wsypa. Ktoś Pana sprzedał za judaszowskie pieniądze. Ot i wszystko. Widać po Panu, że mieli pana na gestapo. Gębę masz jak banię spuchniętą i pełno na niej siniaków. Zrób sobie okład z zimnej wody- poradził mi.
– Dziękuję Panu za radę, ale nie mam z czego zrobić sobie okładu. Zresztą tak wygląda całe moje ciało i mówiąc to zdjąłem z siebie bluzę i koszulę. Wszyscy obstąpili mnie i przyglądali się mojemu zmaltretowanemu ciału, współczując mi bardzo. A ten krępy powiedział-
– Widać, że trzymałeś się Pan mocno. Na pewno ktoś cię oddał w ich ręce. Będą cię jeszcze bić i przesłuchiwać nie raz. Nie skuś się Pan tylko na ich obiecanki.
– Siedząc dalej w tej celi, zapoznaliśmy się z tym krępym bliżej, chociaż nie powiedział skąd jest i jak się nazywa. Rozmawialiśmy obaj przeważnie szeptem nocami, kiedy nasi towarzysze spali. Powiedział, że przed wojną był marynarzem, pracował na polskim statku handlowym i że siedzi w więzieniu już ponad miesiąc, że na pewno ktoś go wsypał, a na przesłuchaniu był nie raz. Przypuszczał, że nas wszystkich- w najlepszym wypadku- wywiozą do Oświęcimia.

– Ja jednak wolę śmierć na miejscu, niż powolne konanie w Oświęcimiu. Będę próbował uciec przy pierwszej sposobności- powiedział.
– Myśl ta i mnie trafiła do przekonania, tym bardziej, że wiedziałem jak jest w Oświęcimiu. Tam przecież w krótkim czasie zginęli moi koledzy, którzy byli wzięci w marcu, a między nimi mój brat stryjeczny Jacek Sobolewski. Powiedziałem mu o tym. Zostaliśmy z marynarzem dobrymi przyjaciółmi, kiedy po dłuższym pobycie w celi poznaliśmy się lepiej. Spaliśmy na podłodze obok siebie (sienników nie było). Gryzły nas straszliwie te same wszy i pluskwy. Marynarz był doświadczonym człowiekiem. Wyczuwał kto jest pewny, a kogo w celi należy się wystrzegać.

Przez dłuższy czas nikt z naszej celi nie ubywał, nie brano nas na przesłuchania i nie bito, ale za to porządnie głodzono. Do jedzenia podawano nam zupę- lurę i po kawałku niedopieczonego, często spleśniałego chleba. Jeżeli w zupie znalazł się kawałek ziemniaka, to dla nas było to święto. Od śmierci głodowej ratowały nas tylko paczki, a właściwie resztki z ich zawartości, które otrzymywaliśmy z domów. Naturalnie tym, co dostawaliśmy, dzieliliśmy się wszyscy. Głównie docierał do nad czerstwy chleb i czasem suchy ser. Najlepsze były chyba ziemniaki suchary, który jeden z nas otrzymywał, bo były natłuszczone smalcem. Bardzo dobre były też ziemniaki, mocno polane słoniną i skwarkami, taka żywność najczęściej nie była rozkradana przez strażników i gestapowców.

– To bardzo smutne, że strażnicy okradali wasze paczki. Oni wiedzieli, że na to bezprawie nie możecie się poskarżyć- wtrącił ksiądz.
– Aby rozeznać teren z myślą o ucieczce, nieraz prosiłem strażników, aby wyprowadzili mnie z celi i zaprowadzili do gestapo na przesłuchanie, ponieważ siedzę niewinnie. Ale strażnicy śmiali się i odpowiadali:

– Siedź spokojnie i ciesz się, że jeszcze żyjesz! Jak będziesz gestapo potrzebny, to sobie o tobie przypomną, że siedzisz tutaj w więzieniu.

– Siedząc tak długo w jednej celi wszyscy poznawaliśmy się coraz lepiej. Nie było wśród nas szpiega. Szczególnie zaprzyjaźniło się nas sześciu. Wspólnie omawialiśmy możliwości ucieczki i zdecydowaliśmy, że wykorzystamy każdą nadarzającą się okazję. W tym tygodniu służbę nocną miał gestapowiec, którego nie wiem dlaczego nazywano „książe Hans”. Był to po prostu wściekły pies. Zbrodniarz jakiego świat nie widział. Miał ponoć na sumieniu setki zamordowanych ludzi. Bił i znęcał się nad więźniami przy każdej okazji. Wystarczyło, żeby przy sprawdzaniu celi znalazł na podłodze maleńki śmieć, zobaczył kurz na półce, bądź poczuł dym z papierosa, to na pewno kilku z nas mogło pożegnać się z zębami, albo mielibyśmy rany i sińce na głowie i twarzy. Zdarzały się wypadki, że po prostu więźniowie w celi byli zastrzeleni.

Wczoraj wieczorem po apelu Hans otworzył drzwi do naszej celi i ostro krzyknął:

– No, polskie świnie wychodzić do ustępu.
– Dziesięciu z nas stanęło w szeregu i poszliśmy korytarzem, a on za nami. Przedtem już omawialiśmy, co w takim wypadku moglibyśmy zrobić. Pomiędzy nami był jeden bardzo wysoki i tęgi młody chłopiec. Kiedy wracaliśmy jeden z więźniów dał nam znać kaszlnięciem, że na korytarzu nie ma nikogo. Przechodząc obok Hansa wysoki chłopak nagle skoczył i przydusił go do podłogi. Szybko podążyliśmy z pomocą. Zatkaliśmy draniowi całą mordę ręcznikiem, żeby nie krzyczał, przy sposobności wybiliśmy mu zęby, zdjęliśmy z niego ubranie, odebraliśmy mu rewolwer, klucze do drzwi i samego pozostawiliśmy związanego w ustępie. Zabijać nie chcieliśmy, bo przecież gestapowcy za jednego zabitego mogli rozstrzelać kilkudziesięciu Polaków.

Marynarz ubrał się w ubranie gestapowca, wziął rewolwer i poszedł pierwszy w kierunku wyjścia. Aby się wydostać z więzienia trzeba było pokonać cztery bramy. Tyle bram, nas więźniów politycznych, dzieliło od ulicy i wolności. Trzeba było także pokonać wielu uzbrojonych w ręczne oraz maszynowe karabiny strażników. Marynarz poszedł bardzo wolno korytarzem i podszedł do żelaznej kraty. Ostro w nią zastukał i głośno zawołał po niemiecku na strażnika. Strażnik zobaczywszy człowieka w mundurze podbiegł i nie przyglądając się zbytnio, otworzył kratę. Nie zdążył nawet krzyknąć, jak był w naszych rękach. Rozprawiliśmy się z nim prędko i zakneblowanego i związanego zanieśliśmy do ustępu i położyliśmy do obok gestapowca. Nakazaliśmy mu leżeć spokojnie, bo inaczej go zastrzelimy. Dla postrachu marynarz pokazał mu rewolwer i przystawił mu lufę do głowy.

Na drugim korytarzy była dyżurka, a w niej czterech niemieckich strażników. Wpadliśmy tłumnie do niej i szybko rozprawiliśmy się z Niemcami. Strażnicy właśnie grali w karty, a karabiny stały w kącie. Niemcy nie zdążyli nawet podnieść się z krzeseł, a już byli obezwładnieni. Teraz byliśmy już uzbrojeni i powiedzieliśmy sobie, że łatwo się nie damy. Strażników związaliśmy i zakneblowaliśmy, rozbiliśmy znajdujący się w dyżurce telefon. Czterech moich towarzyszy przebrało się w mundury strażników i wdarliśmy się do wartowni, gdzie siedziało około dziesięciu strażników.

– Hende hoch! – krzyknęliśmy, celując w nich zdobycznymi karabinami. Niemcy zupełnie zbaranieli i podnieśli ręce do góry. Zabraliśmy z wartowni kilkanaście karabinów i jeden ręczny rozpylacz. Potem powiązaliśmy strażników ich własnymi koszulami i również zakneblowaliśmy, ułożyliśmy ich na podłodzie i zamknęliśmy wartownię. Obezwładnienie strażnika, który stał na podwórzu przy bramie, prowadzącej na ulicę, poszło już bardzo łatwo. Odebraliśmy mu broń i klucze do bramy.
Drogę mieliśmy wolną. Tylko wychodzić na ulicę i uciekać.

Wtedy mówię:

– Koledzy, sami wyjdziemy, a inni pozostaną w więzieniu. Uwolnijmy ich! Pootwierajmy drzwi do cel!
– Dobrze, masz rację, pootwierajmy drzwi pozostałych cel – mówili jedni.
– Nie dajmy im zginąć – mówili inni, lecz nikt się nie ruszył w kierunku cel, a większość podchodziła do bramy wyjściowej i niektórzy zaczęli wychodzić na ulicę.
Na to ja mówię ze złością:

– Popilnujcie tutaj przy bramie, a ja idę otwierać cele chociaż w oddziale politycznym.
– Biegnij, masz tu klucze- powiedział marynarz.
– Pobiegłem i otwierałem celę za celą, krzyczałem do więźniów, że mogą uciekać bo brama na ulicę jest otwarta, a strażnicy obezwładnieni. Nikt nie uciekał. Z jednej tylko celi wyrwał się ten oto młodzieniaszek i pobiegł za mną. Kiedy dobiegliśmy do bramy wyjściowej na ulicę, żadnego z moich towarzyszy już nie było, natomiast słyszeliśmy od strony więzienia podniesione głosy gestapowców i żandarmów. Szybko pobiegliśmy ulicą w dół, a w ucieczce pomogła nam ciemna noc i wichura ze śniegiem. Potem biegliśmy przez pola i lasy całą noc i dzień. Błądziliśmy po drodze, ale wreszcie dotarliśmy do domu Ojcze.
Jak później dowiedzieliśmy się, ten zakneblowany i związany gestapowiec udusił się i Niemcy rozstrzelali kilkudziesięciu więźniów z oddziału politycznego.

Źródło: Piotr Sobolewski, Irena Zdyp, Janusz Jerzy Sobolewski ps. „Jurek” – sandomierzanin w Powstaniu Warszawskim, Sandomierz 2011, s. 20-42.

Artur Szlufik