Kielczanin ratował płonącego Ryszarda Siwca

Płomień ogarnął go błyskawicznie. Wśród krzyków przerażonych ludzi ledwie dało się usłyszeć słabnący z minuty na minutę głos płonącego mężczyzny, który w ten sposób protestował przeciwko ówczesnej władzy. W parę sekund zamienił się w żywy słup ognia. Rzuciłem się na ratunek – wspominał po latach mój tata, Tadeusz Osipowicz.

Impreza odbywała się w niedzielę 8 września 1968 r. na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Widownia zapełniona była tysiącami ludzi, którzy oglądali występy ludowych zespołów tanecznych. Obecnych było jak zwykle wielu dziennikarzy, polityków oraz milicjantów i strażaków. Z jedną z grup przyjechał Tadeusz Osipowicz, wtedy podchorąży pierwszego roku Szkoły Oficerów Pożarnictwa. Nie przypuszczał, że tego dnia założył swój mundur strażacki po raz ostatni, i że tego dnia nie będzie gasił dekoracji, tylko człowieka.

Doskonale pamiętał tamten dzień. Dzień wcześniej, w sobotę złożył na Placu Teatralnym przed pomnikiem “Nike” uroczyste ślubowanie. Od tej chwili czuł, że musi mu sprostać. Miał ratować ludzkie życie, nieść pomoc, tym którzy jej potrzebowali. Miał być strażakiem.

Tadeusz Osipowicz z kolegą przed ślubowaniem na Placu Teatralnym w Warszawie.

Na dożynki pojechał wraz ze szkolnymi kolegami autokarem. Na Stadion trafił prosto spod Szkoły Oficerów Pożarnictwa (obecnie Szkoły Głównej Służby Pożarniczej) mieszczącej się przy ul. Słowackiego 52/54 w Warszawie. Szkoła została wyznaczona podobnie jak inne służby: Pogotowie Ratunkowe, Milicja czy Szkoły Medyczne do zabezpieczenia uroczystości – opowiadał. – Nasza kompania pełniła służbę przy ogrodzeniu Stadionu. Mieliśmy kierować tłumem, pilnować  porządku. Poza tym zawsze istniało ryzyko, że mogą zapalić się dekoracje, albo ktoś coś podpali, a wtedy mieliśmy interweniować.

Tego dnia było naprawdę ciepło. Granatowy kolor munduru szybko absorbował promienie słoneczne. I dlatego choć nie było to dobrze widziane przez przełożonych młody strażak rozpiął na dole koszulę pod mundurem. Zostawił tylko zapięte dwa guziki tuż przy szyi. Stał na schodach, blisko płyty boiska. Dookoła rozciągał się kilkutysięczny tłum ludzi. Było gwarnie, słonecznie i tłoczno.

Kiedy skończył przemawiać Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz KC PZPR, rozpoczęła się część artystyczna. Stadion ożył. Kolorowe wstążki, wieńce, chorągiewki układały się w napisy i obrazy.

Ryszard Siwiec

To stało się w połowie wysokości sektora dla publiczności. Jakieś 30 metrów ode mnie. Odwracam się w stronę, skąd dochodziły glosy i widzę słup ognia, wysoki na  5 metrów. Nie wiedziałem dokładnie co się paliło. Rzuciłem się natychmiast w tamtym kierunku, rozpychając tłum rękami i zdejmując w międzyczasie mundur. Jakaś kobieta stanęła mi na drodze i pytała: Panie, co się dzieje? Nie odpowiedziałem. Wbiłem jej  łokieć w brzuch, odepchnąłem na bok i pobiegłem dalej. Nie wiedziałem co się działo. Nie miałem czasu na wyjaśnienia – relacjonował to zdarzenie tata.

Mężczyzna miał na sobie marynarkę i modną w tamtych czasach nonironową koszulę (bardzo łatwopalną). W ręce trzymał czarną teczkę. Jak się później okazało przemycił w niej dwie butelki po winie rozpuszczalnika, którym się oblał i który potem podpalił. Płomień ogarnął go błyskawicznie. W parę sekund zamienił się w żywy słup ognia.

Razem z moim ojcem na ratunek pospieszyli stojący w pobliżu koledzy. W biegu zdejmowali marynarki. Zrobili kordon, który odgradzał przerażony tłum od płonącego mężczyzny. Ciało trawił mu ogień, widzieliśmy to – opowiadał. – Marek, mój kolega, chcąc ratować mu życie, rzucił się na mężczyznę z gołymi rękami. To był błąd. Poparzył sobie dłonie. Rzuciliśmy mundury na mężczyznę i przewróciliśmy go na ziemię. Po chwili stłumiliśmy ogień.

Mój tata oraz Marek Niemczewski, Jan Dyjak i Zdzisław Pacanowski zareagowali pierwsi. Nie pamiętał, czy był oprócz nich ktoś jeszcze z kompanii. Nie było czasu na rozglądanie się. Przybiegli pielęgniarze, milicjanci. Po paru minutach mężczyznę do szpitala odwiózł ambulans. Nikt nie był pewny, czy przeżyje. – Pamiętam, że strzępy skóry zostały mu tylko przy pasku do zegarka i od spodni. Reszta ciała to była ciemna galareta – wspominał.

W chwilę później padło polecenie: zniszczyć wszystkie filmy. Nie mogły zachować się żadne zdjęcia. Milicja wyrywała ciekawskim aparaty z rąk i naświetlała filmy.

Czwórkę młodych strażaków zabrał autobus szkolny. Wrócili po całym zajściu do szkoły. Nikt o nic nie pytał. Reszta kompanii oglądała dożynki. Uroczystości trwały dalej.

Po dożynkach dowiedział się, że mężczyzna, którego ratował nazywał się Siwiec. Imienia „żywej pochodni” tata nie zapamiętał. Pamiętał natomiast, że mężczyzna miał poparzone prawie 90 proc.  powierzchni ciała i żył jeszcze kilka dni. Pamiętał, że protestował przeciwko agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.

Następnego dnia w żadnych mediach: telewizji, radiu, prasie nie było o tym wydarzeniu ani słowa. Wydawało się, że tylko w jednym miejscu zaszły zmiany. Szkoła zakupiła dziesięć walizek z podstawowym sprzętem gaśniczym. W każdej była gaśnica, koc i zestaw środków opatrunkowych do udzielania pierwszej pomocy. Na każdą następną uroczystość, gdzie było tysiące ludzi, dziesięciu podchorążych szło z tymi walizkami w tłum. Tak na wszelki wypadek. – Dodatkowo na zajęciach instruowano nas, jak zachować się w przypadku samospalenia. Wcześniej nikt tego nie robił – mówił tata. Mundur, w którym gasił płonące na Stadionie ciało, dość długo wisiał na wieszaku na szkolnym korytarzu razem z wtopionym po jego lewej stronie strzępem skóry p. Siwca.

– Koledzy podchodzili, oglądali i nie mogli się nadziwić: „Jak to możliwe, żeby skóra się tak przylepiła”. Podejście czysto zawodowe. Nikt nie myślał, czy ten człowiek cierpiał, chociaż często wracaliśmy między sobą do tego tematu. Oficjalnie tą sprawą zajmowała się milicja: „Was to nie interesuje” – dowiedzieliśmy się na zbiórce kompanii. Po tygodniu dostał nowy mundur z magazynu. Z tamtym nie wie, co się stało.

Radio Wolna Europa poinformowało o zdarzeniu  na Stadionie. – Wiadomość tę wysłuchałem wraz z kilkoma kolegami z aparatu nasłuchowego, który służył nam w szkole do nauki alfabetu Morse’a. Nie padły nasze nazwiska. Pozostaliśmy anonimowi. Podano jedynie „podchorążowie Szkoły Oficerów Pożarnictwa”. Dla nas tak było lepiej. Pewnie gdyby padły nasze nazwiska zaczęły by się od razu przesłuchania, protokoły, rozmowy.

Dwa tygodnie później za akcję otrzymał nagrodę – książeczkę PKO z wkładem 3 tysiące zł. To była dwukrotność pensji strażaka.

Dopiero po latach tata dowiedział się, że zdarzenie ktoś zarejestrował amatorską kamerą. Widział je znacznie później dwukrotnie w telewizji. Sam rzadko mówił o tym wydarzeniu. Wiedziała o tym tylko najbliższa rodzina i koledzy. Nam powtarzał z przekonaniem: – Gdyby dzień 8 września 1968 r. był chłodniejszy i miałby płaszcz to, na pewno byśmy go uratowali. Byłby poparzony, ale nie aż tak. A tak zginął człowiek. Powtarzał, że teraz zrobiłby to o wiele lepiej. Często też mówił, że tamto wydarzenie zmobilizowało go jeszcze bardziej do działania i ratowania ludzi.

Magdalena Osipowicz