Agata Marzec zwyciężczynią I Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie im. G. Herlinga-Grudzińskiego

3 września 2021 r.  jury Herling – Grudziński Festiwal ogłosiło wyniki I Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie im. G. Herlinga-Grudzińskiego o nagrodę Marszałka Województwa Świętokrzyskiego. Jednogłośnie, spośród 365 nadesłanych prac, wybrano opowiadanie „Trędowata” pani Agaty Marzec. Opowiadanie to, wraz z innymi wyróżnionymi pracami, zostanie opublikowane w postaci książki, ale już teraz możemy się z nim zapoznać.

 

AGATA MARZEC

                                                                                                   Trędowata

       Opowiadanie zainspirowane autentyczną historią zasłyszaną lokalnie, niestety, nie udokumentowaną w mediach. Rozegrała się ona w czasie zaproszenia uchodźców do Polski. Zapadła w pamięć wielu kobietom z mojego regionu.    

***

Kiedyś w naszej wsi było wiele ładnych kobiet – z nostalgią wspominał na pół szczerbaty rolnik. –  Najładniejsze z miejscowych nazywano „Jagnami”, bo do pracy się nie garnęły, za to ciągle smarowały czymś twarze i grzebały przy włosach. A potem weszliśmy do tej, no, unii i to był koniec. Zaczęły masowo wyjeżdżać! Jak tylko się dowiedziały, że nie potrzebują  już paszportów, zezwoleń i druków, spakowały sukienki i wybyły w świat. Połowa z nich rodzi teraz czarne dzieci i nie mówi już po polsku. Pozostałe się wyemancypowały i realizują zawodowe marzenia. Pracują jako kelnerki w eleganckich miejskich restauracjach.  Nie są już na łasce swoich chłopów.

– Miastowe robią to samo – starałam się uspokoić wyraźnie wzburzonego rozczochrańca. Czułam, że mi nie ufa i że rozmawia ze mną przez wrodzoną grzeczność.

– Ale w miastach drugie tyle zostaje – kontynuował. – Można sobie wybrać ładną żonkę i spokojnie z nią żyć. Tutaj, w Lubuczewie, pozostały brzydkie, kulawe albo niegramotne. A wszystkie tak samo podkładały się wszystkim, żeby nie czuć się gorszymi niż były. Braliśmy, bo co było robić? Chłop to chłop – pod pierzynę czasem wskoczyć musi. No więc każda z tych, co we wsi zostały, cieszyła się jakimś zainteresowaniem, przez co obrastała w piórka i zaczynała szczekać. Cieszyliśmy się, że w ogóle zostały.

–  Czyli teraz nic już przeciwko unii nie macie?

– No teraz już nie, bo wynagrodziła nam straty.

– I świetlicę macie nową.

– A jakże! Niech dzieciaki mądrze spędzają czas.. Pani opiekunka dojeżdża z sąsiedniej wsi i wymyśla im takie zabawy, o jakich najstarsi Słowińce nie słyszeli. Młoda i ładna. I jeszcze jej się chce.

– Brakuje wam tu ładnych kobiet?

– Z czasem każda powszednieje.

– Wolelibyście egzotyczne?

Staruszek podirytował się. Odpalił papierosa i splunął przed siebie.

– Pani przyjechała tu na zlecenie policji albo jakiegoś szmatławca? – zapytał podniesionym tonem. – Rower mnie nie zmyli…

Nie wystraszyłam się, a przynajmniej świetnie to udałam.

–  Spokojnie, nie szukam skandalu – powiedziałam cześcioprawdę. – Kłócicie się czasem o kobiety?

– Nigdy. U nas jeden drugiemu baby nie tknie. A jeśli to zrobi, straci rękę.

– Nawet, jeśli mu się bardzo podoba?

– Nawet wtedy!

– Często wprowadzają się na wieś nowi?

– Prawie wcale. Szanowna pani, przecież jest XXI wiek! Dziś nawet życie w mieście przestaje ludziom wystarczać. Najchętniej spacerowaliby po całym kosmosie. U nas towarzystwo raczej rdzenne, z dziada-pradziada. Pani tak dziwnie patrzy. Nikt tu niczego złego nie robi! Lubuczewo to porządna wieś. Jak mówiłem: chłopy pracowite, kobiety posłuszne. Wszyscy hojnie dają na tacę. „Wsi spokojna, wsi wesoła…”.

Poczułam, że rozmowa ta nie będzie miała ciągu dalszego. Wsiadłam na rower i pojechałam dalej.

***

Nie ujechałam stu metrów, gdy za moimi plecami ponownie rozległ się głos starca:

– Czego Ty babo naprawdę tu szukasz?! Guza?

Nie wiedzieć czemu, w sytuacjach panicznego strachu zawsze maskowałam się butną odwagą. Zanim zebrałam myśli, mój język rozwiązał się:

– Wściekliście się, gdy we wsi pojawiła się ona. Nie było wiadomo, kto ją tu ulokował, dlaczego wybrał to miejsce i nie zapytał sąsiadów o zgodę. O programie pomocy uchodźcom słyszeliście w telewizji jak przez mgłę. Z unii chcieliście tylko doić! Była piękna i młoda. Miała oliwkową cerę, splecione w warkocz długie włosy i wydatne usta. Gdy szła, pod kremową bluzką falowały dwie kształtne piersi, jakich nigdy wcześniej nie widzieliście nawet u bab, które wyjechały. Uosabiała wcielenie ideału kobiecości. Przechodząc obok mężczyzn, pokornie spuszczała wzrok i wbijała go w ziemię, ale łapczywie świdrowaliście ją wygłodniałymi oczami. Oddalibyście swoje żony, żeby choć raz na was spojrzała!

Dostała jedną z podlejszych chałup. Taką, w której żadna z miejscowych rodzin nie odważyłaby się zamieszkać. Miała swoją wieżę, w której zamknęła cały swój świat. Sypiącą się, niezdatną do życia, ale chroniącą przed nalotami i bombami. Przecieraliście oczy ze zdumienia na widok tego, co w kilka tygodni z nią zrobiła. Własnoręcznie przywróciła jej dawną świetność. Z ukrycia podziwialiście jej upór w pobielaniu zaczadziałych ścian. Zza firan obserwowaliście, jak łamie się w pasie i schyla ku ziemi, zaokrąglając swoje obfite pośladki. Z czasem ogniskowaliście spojrzenia już tylko na nich. Nie dało się tego ukryć. „Zróbcie z nią coś!” – nakazywały kobiety. No więc zrobiliście.

W miesięcznicę jej pobytu we wsi, noc była wyjątkowo piękna. Ciepłe i bezwietrzne powietrze nie pozwalało spać. Rzadko zdarzają się takie właśnie noce. Wracała z miasta, gdzie załatwiała tymczasowy meldunek. Szła szybko i miarowo, chcąc jak najszybciej znaleźć się w wieży przy czekających na nią dzieciach. Wtedy zza stodoły sołtysa wyłonił się jeden z przyczajonych cieni. Szarpnął ją za ramię i powalił na wilgotną ziemię. Przywarł do niej pobudzonym cielskiem, a gdy poczuła ucisk w klatce piersiowej, wydała z siebie przeraźliwy pisk. Cień uderzył ją w twarz i zagroził, że udusi ją, gdy jeszcze raz otworzy usta. Zwarła więc ciasno wargi i zwróciła twarz ku brzozom. Płakały. Na wszelki wypadek nakrył jej usta dłonią. Wierzgające początkowo nogi znieruchomiały na linii męskich spodni, z których wydobył się twardy kawałek wściekłego cielska. Wbił się w miękkie uda kobiety, by po chwili trafić w ich centrum. Po nim wchodziły na nią kolejne cienie. Wydawało się, że jest ich bez liku. Nieskończenie wiele. Po siódmym przestała liczyć.

Tamtej nocy mieliście ją wszyscy. Wlaliście w nią truciznę upodlenia. Jeden z was nazwał ją „workiem na spermę”. Potem bezszelestnie oddaliliście się do swoich chałup. Pomimo zaczepnej duchoty, spaliście wyjątkowo twardym snem, jaki zwykle nawiedza dotkniętych rozkoszą mężczyzn.

Rankiem wyszliście do swoich zajęć i powróciliście do utrwalonych tradycją rutyn. Poranny deszcz zatarł wszelkie ślady waszej nocnej eskapady. Nikt o niej nie mówił, nikt też nie spoglądał w stronę brzozowej alei. Jedni zabrali się za naprawianie dziurawych dachów, drudzy sprzątali śmierdzącą od ugnojonych gumiaków sień, jeszcze inni zbierali z kurnika jajka. Przecież we wsi zawsze jest co robić.

– Zawsze…

– I gdy było już przyjemnie cicho, nagle z wieży wybiegła ona. Była naga i cała we krwi. W aksamitnej skórze wyżłobiła paznokciami głębokie bruzdy. To z nich sączyła się brunatna rosa. Próbowała pochwycić własny cień rzucony na słabo jeszcze rozświetloną trawę. Zataczała bezmyślnie coraz szybsze koła, wykrzykując przy tym niezrozumiałe dla was wyrazy. Gestykulowała wściekle i opętańczo. Za nią wybiegły z chałupy przerażone dzieci. Bezskutecznie próbowały zatrzymać matkę, ale była jak samonapędzający się wir. „Wariatka!”, „bezwstydna ladacznica!”, „od początku mówiłam, że będą z nią problemy” – krzyczały chłopki. a ona darła się wniebogłosy i wiła się w konwulsjach przeraźliwego krzyku. Był to krzyk ciała i duszy. Nie wiedząc, co robić, zaczęliście się szyderczo śmiać. Tak po męsku, bez litości. Księżniczka straciła głowę. Nie dla was, lecz przez was!

– Kto pani naopowiadał takich rzeczy?! I po co tu pani naprawdę przyjechała?

***

– Jak trafiłyście do Polski?

– Jestem Syryjką. Rok temu mój mąż zginął w wojnie. Zostałam sama z czwórką dzieci i bez dachu nad głową. Nasz dom rodzinny podpalili pijani żołnierze. Obserwowałyśmy to ze strychu sąsiedniego domostwa. Utrata domu jest bolesną sprawą. Uciekając przed wojną domową, najpierw skryłam nas w Libanie, potem w Turcji, ale takich jak my było więcej i zrobiło się ciasno. Moja matka powiedziała, że w Polsce jest więcej jedzenia i spokoju. A że dziadkowie spędzili w niej pół swojego życia, pomyślałam, że i dla nas znajdzie się miejsce. Polska kojarzyła się nam z bezpieczeństwem.

Podróżowałyśmy nielegalnie. Ukryłam siebie i dzieci w dostawczej ciężarówce. Po kilku dniach wymknęłyśmy się kierowcy podczas postoju i pieszo doszłyśmy do najbliższego miasta. Trafiłyśmy na Gdańsk – dumne miasto wolności, ale tam spotkała nas przykra historia. Pracowałam w magazynie hipermarketu, z którego ktoś wynosił towar. Kierownik długo nie mógł namierzyć sprawcy. Po miesiącu, w dniu obiecanej zapłaty, wyrzucono mnie jako „perfidną złodziejską wesz”. Nie miałam jak się obronić, bo nikt mnie o to nie zapytał. Ja, proszę pani, nigdy niczego nie ukradłam, proszę mi wierzyć. To nie ja wynosiłam!

– Ma pani legalne papiery na pobyt w naszym kraju?

– Jeszcze nie, ale mam prawo tu być, bo Europa pomaga takim jak my.

– Oczywiście, że tak. Ma pani prawo tu żyć.

– Gdzieś przecież muszę. Ten dom był opuszczony, więc go zajęłyśmy. U nas, w Syrii, pełno takich stoi. Tutaj stworzyliśmy sobie małe królestwo. Podarowaliśmy mu drugie życie.

– Skąd brałyście jedzenie?

– Mężczyźni, chociaż ich o to nie prosiłam, podrzucali nam czasem jakieś odpadki z pola. Pomyślałam, że dobrzy ludzie tu mieszkają.

– I twierdzi pani, że tutejsi chłopi dokonali na pani zbiorowego gwałtu?

– Spotkały mnie w życiu różne nieszczęścia. Cudem uniknęłam śmierci i tortur, ale nigdzie nie sponiewierano mnie tak, jak tu, w Lubuczewie.

– Ci sami, którzy podrzucali polne zbiory? Zdaje sobie pani sprawę z tego, że oni mają żony i pełne rodziny?

– Dla mnie to bez znaczenia. Krzywda jest krzywdą, więc domagam się ich ukarania. Tak nie można… Ja im nic złego nie zrobiłam.

– No właśnie. Nie mieli powodu pani krzywdzić.

– A mimo to mężczyźni robią kobietom takie rzeczy. I to nie jest dobre.

– Czy ktoś może zaświadczyć, że mówi pani prawdę?

– Ktoś na pewno się złamie i powie. To niemożliwe, żeby wszyscy byli tak samo źli.

– Ktoś z tej gromady?

– Najpewniej któraś z kobiet nie wytrzyma. Pojedzie do miasta i zezna, kogo trzyma pod dachem. Kobieta kobietę zawsze w głębi serca zrozumie.

Z tym przekonaniem i z oczami wilgotnymi od łez młoda Syryjka powędrowała do swojej wieży. Przez otwarte w kuchni okno można było dostrzec jej tańczący nad bulgoczącymi garnkami warkocz. Nastała pora obiadu.

***

Po tygodniu kompulsywnego myślenia o Adili, znów wsiadłam na rower i pojechałam do Lubuczewa. Na szczęście zdążyłam przed porą obiadową, więc po podwórkach krzątały się jeszcze wiejskie gospodynie. Zbliżyłam się do najstarszej z nich.

– Pani Mietko, co robił pani mąż tamtej nocy, kiedy Adila, jak twierdzi, została zgwałcona? – zapytałam bez zbędnych ceregieli.

– Spał w swoim łóżku – odpowiedziała oschle, nie przerywając pracy.

– I jest pani tego pewna?

– Jak tego, że amen wieńczy pacierz. Inne chłopy też spały.

– A co się stało z Adilą?!

– Adila wyprowadziła się z Lubuczewa. Słuch po niej zaginął, a my nie jesteśmy ciekawi, co się z nią teraz dzieje.

– A jej dom?

– Pewnego dnia spłonął. Nieszczęśliwy wypadek. Musiała zostawić coś na gazie. Przy czwórce dzieci to się zdarza. Niech dziękuje Bogu, że ona i dzieci przeżyli. Pożar musiał być groźny, bo aż odcięło jej warkocz. Tyle po tym domu zostało. Do widzenia pani, czas zająć się obiadem. Chłopy zaraz wrócą z pola.