Zwycięskie opowiadanie

Publikujemy zwycięskie opowiadanie III Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie im. G. Herlinga-Grudzińskiego o nagrodę Marszałka Województwa Świętokrzyskiego w wysokości 5000 zł.
Zwyciężczynią tegorocznego konkursu jest pani Marta Malon.

 

 

 

 

 

 

 

„Droga”

Tamtego dnia niebo nad Warszawą było srebrne.
Ciężko jest mi powiedzieć, dlaczego to akurat ten szczegół tak bardzo utknął mi w pamięci. Być może reszty nie chciałem pamiętać. Po sześćdziesięciu trzech dniach walk niebo, którego nie przecinają świszczące pociski było jak ostoja nadziei. Rozległe, wolne, przejrzyste. Na jego tle unosiły się jeszcze resztki dymu. Nasza wola walki wisiała jeszcze w powietrzu, jeszcze dało się jej dosięgnąć, była na wyciągnięcie ręki. Była tam jeszcze długo, choć podpisana kapitulacja budziła wśród naszego oddziału mieszane uczucia. Byliśmy skrajnie wykończeni, od tygodni wszyscy marzyliśmy o odpoczynku. Niewielu z nas umiało jednak o nim myśleć z poczuciem braku satysfakcji. Mityczne spełnienie, które tak bardzo wszyscy czuliśmy pierwszego sierpnia, uleciało już jakiś czas temu, a przecież walczyliśmy do końca. Daliśmy z siebie wszystko. Ja też, prawda? Srebrne niebo było taflą odbijającą nasz stan, było naszymi myślami zawieszonymi ponad krajem, naszą flagą. Srebrnym triumfem. Gloria victis.

Nad stanami jest i stanów-stan.
Jako wieża nad płaskie domy
Stercząca, w chmury…

Opuszczanie Warszawy było przygnębiające. Ciężko mi było znaleźć odpowiednie słowa, by ją pożegnać i odpowiedni ton, by owe pożegnanie nie było do reszty pozbawione nadziei. Wspominając ruiny kamienic, barykady na ulicach, wszechobecne zniszczenie, budzą się we mnie wyrzuty sumienia, że nie zrobiłem tego poprawnie. Moje „ do widzenia” musiało być na tyle jałowe, że miasto już nigdy nie wróciło do stanu, który pamiętam najwyraźniej. Do stanu sprzed powstania, sprzed wojny. Warszawa się zmieniła. My się zmieniliśmy. Te pożegnanie odbija się echem w mojej głowie do dziś. Błądzi i zakręca w odmęty mojej pamięci. Przyzwyczaiłem się, że powraca ono do mnie na co dzień, czasem gdy wiążę buty, albo robię śniadanie ktoś stoi za mną i mówi, że to moja wina. Opuściłem miasto razem z cywilami, podobnie, jak niektórzy powstańcy. Być może stchórzyłem, nie wiem, niezbyt pamiętam impuls, który mną wtedy kierował. Miałem siedemnaście lat, a to chyba zbyt mało, żeby taka decyzja była świadoma. Byliśmy dziećmi, dlaczego musiało nas to spotkać? Dlaczego musieliśmy wybierać? Przeżyliśmy własną śmierć. Warszawa ją przeżyła. Przeżyć śmierć.
Gdy jednak, przeciwnie, myślę o życiu podczas powstania wspominam szczególnie jedno wydarzenie. Pod koniec sierpnia, podczas krótkiej przerwy od walki, zauważyłem jak obok kamienicy, tuż pod barykadą, przebiega kot. Czarny, delikatnie tylko przyprószony kurzem, jakby na grzbiecie nosił płatki śniegu. Być może kot był naszą nadzieją, że gdzieś tam czeka na nas życie. Być może skomplikowane, niepewne i pełne strachu, jednak to nadal życie. Owe życie obserwowałem z okna na parterze. Przebiegło pod barykadą, kuląc ogon, ze sprytem przedostając się na drugą stronę ulicy. Ze zdziwieniem przyglądałem się mu i temu, z jaką dokładnością to zrobił. Zupełnie jakby sam brał czynny udział w walce. Wskoczył w grono naszego oddziału budząc poruszenie nawet wśród tych, którzy stracili już cały swój zapał jakiś czas temu. Rozejrzał się i zaczął się przechadzać pomiędzy ludźmi. Podszedł do naszej sanitariuszki, spojrzał na nią swoimi zielonymi oczami, jakby prosząc by ta opatrzyła mu skaleczenie na lewej łapce. Niezwykły był to widok; kot z bandażem kroczył teraz dumnie i nieco radośniej. Jak zwycięzca swojej małej bitwy, której sensu nie rozumiał. A może przeciwnie, zastanawiałem się, może on rozumiał więcej niż nam się wszystkim wydawało.
Przyjęliśmy kota w nasze szeregi. Nawet dowódca uległ błaganiom jego wielkich oczu, którymi patrzył kiedy łasił się wokół jego nóg. Był jak nasza iskierka, nasze życie. Jadł z nami, choć nie było dużo do jedzenia. Spał z nami, choć nie byliśmy w stanie w pełni odpocząć. Walczył z nami, choć nie było czym. Wkrótce również bał się razem z nami, uciekał razem z nami, oswajał się ze śmiercią razem z nami. W przeddzień kapitulacji zniknął. Nasz czarny kłębek nadziei prostu zniknął, bez uprzedzenia. Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać. Nie wiedzieliśmy gdzie poszedł. Pogodziliśmy się już z tym, że więcej go nie zobaczymy. W końcu nie dostał od nas imienia, nie wiedzieliśmy nawet kogo szukać, jak wołać. Tęskniłem za nim.
Gdy opuszczaliśmy Warszawę powstrzymywałem się, aby zapytać się ludzi dookoła, czy nie widzieli kota. Czarny, miły taki, nie widziała pani? Dziecko, a daj spokój z kotem. Nie było warto, wiedziałem, że to był koniec naszej krótkiej znajomości. W tamtym właśnie momencie zorientowałem się, że w moim życiu zawsze brakowało odpowiedniego „dowidzenia”. Moje pożegnanie z Warszawą, pożegnanie z Kotem, pożegnanie dziesiątek ludzi podczas powstania. Oni zasługiwali na lepsze słowa rozstania. Może gdybym nie był tak przerażony wizją utraty tych, których kocham spotkalibyśmy się jeszcze, może życie pokierowałoby nas inaczej, innymi drogami. Może w innym życiu Warszawa nadal stoi nienaruszona, może wszyscy ci ludzie nie zginęli tak nagle. Wspólnie trwamy w egzystencji gdzieś pośród gwaru uliczek, niezależnie od wszystkiego innego, żyjemy spokojnie. Gdzieś w innym życiu. Jednak tak nie było, patrzyłem tylko pusto w srebrzyste niebo. To nie była moja wina, prawda?

Wy myślicie, że i ja nie Pan,
Dlatego że dom mój ruchomy
Z wielbłądziej skóry…

Ludzie opuszczali miasto z całymi swoimi dobytkami, który byli w stanie zabrać ze sobą w pośpiechu. Tłumy ludzi żegnały Warszawę; niektórzy w absolutnej ciszy, inni łkali lekko. Widziałem dzieci, starców, ludzi, którzy przez ostatnie tygodnie ukrywali się w piwnicach kamienic, by przetrwać. Widziałem cywilów, którzy naprędce pomagali AK-owcom przebrać się tak, aby nie wyróżniali się z tłumu. Nawet nie pamiętam momentu kiedy ktoś oddał mi swoją koszulę, bym mógł przebrać się ze swojej panterki, w której walczyłem większość powstania. Teraz pewnie nawet bym nie poznał tej osoby, wszędzie panował chaos, twarze ludzi zlewały się w jedną, wszyscy przybrali tę samą maskę. Jakieś dwie kobiety obok mnie wplatały sobie głęboko we włosy złotą biżuterię. Tak, by nie została im odebrana, by w przyszłości mieć przy sobie choć drobną wartość i za złotą obrączkę kupić kawałek chleba. Widziałem też dziewczynę, która ukradkiem podeszła za róg ulicy, żeby w szparę w ścianie wepchnąć biało-czerwoną opaskę. Widziałem jej oczy, były pełne nadziei, że za jakiś czas wróci tu i odzyska swój dowód walki. Nie znałem jej. Było to jednocześnie powitanie i pożegnanie, jakieś cicho powiedziane „Powodzenia”. Przez moment pomyślałem, że może ona widziała Kota, to głupie. Nigdy później jej nie spotkałem. Potem wręcz zacząłem się zastanawiać, czy ona w ogóle była prawdziwa. Nie wykluczałem, że to mój umysł, zmęczony i spragniony najprostszego kontaktu, sam wytworzył sobie postać tamtej żołnierki.
Obserwowałem ich wszystkich. Na dworcu, skąd mieliśmy ruszyć w dalszą podróż, stały tabuny ludzi. Wrzeszczących żołnierzy słyszałem jakby przez mgłę. Mój żołądek był ściśnięty, nie pamiętam czy jadłem w przeciągu kilku dni. Wszystko dookoła było tak przytłaczające, że całkowicie zapomniałem o sączącej się ranie na prawym piszczelu. Bandaż zrobiony prowizorycznie z kawałka materiału, już dawno przesiąkł. Poczułem nagle straszny ból, chyba wdało się zakażenie. Starałem się odwrócić uwagę od uciążliwego uczucia, skierowałem ponownie swoją uwagę na ludzi. Dobrze pamiętam dwójkę dzieci, chyba bliźniaków, którzy stali zagubieni pośród tłumu. Nie potrafię sobie wyobrazić uczuć, które mogły im towarzyszyć podczas powstania. Zapewne cudem przeżyli, ale nawet po takim cierpieniu nie dane im było zaznać spokoju. Ich życie już na zawsze będzie naznaczone wydarzeniami, na które oni nie mieli wpływu, postaci tragiczne. Patrząc na dziewczynkę zwróciłem uwagę na jej warkocze, które przewiązane były różowymi wstążkami. Różowe wstążki. Poczułem nagle delikatny zapach jaśminu. Bóg wie, czy były to może perfumy jednej z tylu kobiet, które mnie mijały, czy moja wyobraźnia, która od tygodni nie dawała mi spokoju. Czułem się jak we śnie, na chwile zamykając oczy zobaczyłem wiejski krajobraz. Złote pola pszenicy były takie jak dawniej, a na horyzoncie rosły te same drzewa. Śmiech. Uczucie, że wszystko jest na swoim miejscu, smak kompotu i porzeczek zerwanych prosto z krzaka. Pamiętam, lato tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. Zobaczyłem wierzbę przy alei, była jak z obrazu Moneta. Jej pastelowo-zielone liście tańczyły razem z wiatrem. Szelest trawy. Odwróciłem się i spojrzałem przed siebie. Była tam. Była tam jak dawniej, tak samo piękna. Miała na sobie żółtą sukienkę w kwiatki i warkocze przewiązane różowym wstążkami. Pachniała jaśminem. Nie, to nie prawda. Jej sylwetka zniknęła za mgłą. Kolejne ukłucie w nodze.
Uważaj jak chodzisz!
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Nie było pól, nie było wierzby i nie było jej. Był przykry zapach krwi i brudu. Byli ludzie, których nie znałem i których, o dziwo, nie chciałem poznawać. Chciałem tylko być w domu. Wtedy dotarło do mnie, że już go nie mam. Został pogrzebany razem z tysiącem innych domów. Umarły domy, umarli ich mieszkańcy.
Potykałem się o własne nogi, a do Pruszkowa została jeszcze długa droga. Ciągle towarzyszyło mi dziwne oniryczne uczucie, jakbym szedł w półśnie. Tłum ludzi był jak morze. Szerokie, którego fale kaskadowo zbliżały się w stronę brzegu, ciemne, sięgające po horyzont. Najbardziej przerażający był widok osób, którym nie udało się dotrwać do końca podróży. Padali bezwładnie w otaczających ich ludzi. Czasem znienacka, czasem widziałem, że już jakiś czas nie czuli się na siłach, a upadek był ostatecznym wynikiem nadchodzącej drobnymi krokami śmierci. Bardzo nie lubiłem tego słowa. Nie tylko ze względu na jego znaczenie, ale też tego, jak brzmiało wypowiadane. Miękki początek słowa, Ś pędzące jak wiatr, M, które delikatnie i pysznie osiadało na wargach, gwałtownie skontrastowane z R, wiercącym i kolącym w język, zakończone krótkim Ć, jak ostatni dech, cichy szept wypowiedziany na chwilę przed opuszczeniem świata. Nie lubiłem śmierci.
Żadna droga nie była dla mnie tak obciążająca, jak droga do Pruszkowa. Choć było to kolejne wydarzenie, jakby wytarte z mojej pamięci. Przeplatające się co jakiś czas ból w nodze, krzyk, czyjś płacz. Co jakiś czas pytałem, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Czasem ktoś dał mi część swojego bagażu, czasem brałem dzieci na ręce aby odciążyć ich matki. Lubiłem trzymać dzieci, nawet wtedy, w tym tłumie, dawały mi jakąś radość i pewną nadzieję. Z pewnym sentymentem myślałem: przecież też kiedyś taki byłem. Dalej bacznie obserwowałem ludzi. Wszyscy wędrowaliśmy. Pielgrzymi Warszawy. Czasem tylko okoliczni mieszkańcy zdążyli podarować nam coś do jedzenia. Mimo wszystko, niewiele wtedy zjadłem, tyle co nic. Wciąż byli przecież bardziej potrzebujący ode mnie.
W obozie przejściowym zostaliśmy posegregowani. Zdolni, niezdolni do pracy, ci, których należy wywieźć do Niemiec, albo w głąb Generalnego Gubernatorstwa, wszyscy byli jacyś. Ledwo widziałem na oczy, widok przede mną rozlewał się coraz bardziej. Przez chwilę czułem się jak impresjonista, który widzi świat ulotnym, w którego oczach chwila trwa dłużej niż u przeciętnego nie-artysty. Ale nie byłem artystą. Kolejne ukłucie w nodze. Nie byłem impresjonistą, żaden ze mnie malarz. Nie byłem też pisarzem, choć przez moment poczułem jakbym wędrował przez moje własne Stepy akermańskie, samotny, daleko od domu. Wtedy nagle poczułem, że tracę całkowicie panowanie nad swoją świadomością, a świat stopniowo ściemniał.

Przecież ja — aż w nieba łonie trwam,
Gdy ono duszę mą porywa,
Jak piramidę!

Byliśmy pod wierzbą. Słońce już zaszło, a na zachodzie widać było Wenus, ciepły letni wieczór. Leżała na kocu z głową opartą o moje nogi, a ja patrzyłem na nią, próbując na kliszy swojego serca zapisać każdy szczegół jej twarzy. Zapamiętać kolor włosów, zapamiętać pasję w jej czekoladowych oczach, zapamiętać jej kąciki warg, które unosiły się aksamitnie co jakiś czas. Swoim ciepłym głosem czytała mi swój ostatnio napisany wiersz. Próbowałem zapamiętać każdy wers, który stworzyła. Coś tam było o przemijaniu, chyba tęsknocie. Było tam kilka słów, które czułem, że były do mnie, chociaż nie zostało to wprost powiedziane. Słowa stały się dziwnie niewyraźne. Gdzie ja jestem?
Przeniesiono mnie wpółprzytomnego do szpitala. Pielęgniarki opatrzyły mi nogę, na szczęście ból ustał, przynajmniej chwilowo. Przez chwilę poczułem się lepiej, ale ciężko jest wyważyć które zło jest lepsze. Było trochę lepiej niż źle. Nawet warunki nie były tak tragiczne, było dosyć czysto. Obok mnie leżeli jeszcze inni chorzy, którzy wpisani zostali na tą samą listę co ja. Wbrew pozorom dawało to nadzieję, choć początkowo nie byłem w stanie w to wierzyć. Ani w to, ani w cokolwiek innego, moja wiara umarła. Wpisanie na listę chorych umożliwiało potem łatwiejsze opuszczenie obozu. Potem dowiedziałem się, że polskie pielęgniarki robiły wszystko, aby jak najwięcej osób uchronić od tego piekła i wpisywały na listę, nielegalnie, osoby zdrowe. Absurd, chcieć być uznanym za chorego.
W szpitalu leżałem jeszcze kilka dni. Pierwszy poranek dał mi poczucie, że będzie dobrze. Tak po prostu, bez zbędnych metafor, zwykłe dobrze. Rozglądałem się po sali, patrzyłem przez okno. Niebo dalej było srebrne, tylko trochę jaśniejsze. W rogu pomieszczenia usłyszałem szelest, jakiś znajomy dźwięk. Zza jednej z szafek z opatrunkami wyszedł czarny kot, którego ogon krążył w powietrzu. Dziwnie niestrwożony zaistniałą sytuacją, zaczął przechadzać się pomiędzy łóżkami, a potem spojrzał się na mnie. Kot? To nie możliwe. Wyglądał znajomo, jakbym kojarzył ten wzrok zielonookiego zwierzęcia. Do sali weszła właśnie pielęgniarka. Siostro, co w szpitalu robi kot?
W rogu sali nie było już żadnego kota. Zrobiłem z siebie głupca, znowu. Proszę odpoczywać, wkrótce się panu polepszy. Chciałem wstać i poszukać kota, pobiec za pielęgniarką, aby ta zobaczyła, że miałem rację. Przecież był jak żywy. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że to nasz Kot przyszedł tu za mną z Warszawy. Niemożliwe. Chwilę po tym znowu zasnąłem, nadal byłem zbyt przemęczony ostatnimi wydarzeniami. Nie byłem pewny czy kiedykolwiek wystarczająco po nich odpocznę. Wiele lat później, jak się okazało, nadal musiałem mieć na sobie ciężar tamtych dni, choć z perspektywy czasu wcale mnie to dziwi. Przejść tyle w tak młodym wieku.

Przecież i ja — ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę.

Odkąd znowu mieszkam w Warszawie, czuje się jak wędrowiec, który zatoczył koło. Obszedł glob dookoła i wrócił do domu. Mam sześćdziesiąt dwa lata. Odkąd wróciłem trochę się pozmieniało, w Warszawie i we mnie. Mój dom sprzed wojny nie istnieje, na jego zniszczonych fundamentach zbudowano nowe – socrealistyczne – budowle. Chodzę tamtędy czasami i czuję, że wspomnienia, które tam stworzyłem nadal są żywe. Choć świadomość, że codziennie przechodzą tamtędy setki niczego nieświadomych ludzi, wcale tego nie ułatwia. Mieszkam teraz bliżej Wisły, zauważyłem, że płynąca woda zaczęła mnie uspokajać na starość. Chodzę tam czasami wieczorem i patrzę na rzekę okiem impresjonisty. Jednak nadal artystą nie jestem. Mieszkanie mam małe; z oknem z pięknym widokiem, czerwonym fotelem i stolikiem kawowym obok, z wazonem suszonych kwiatów. Koło łóżka stoi regał z książkami, obok wiszą małe obrazki, pejzaże kupione na Starówce od artysty, którego imienia nie pamiętam. Co najważniejsze, nie mieszkam sam. Obok regału leży błękitna poduszka, na której większość doby przesypia Kot. Jak się wprowadzałem, siedział pod wejściem do kamienicy i patrzył na mnie swoimi cwanymi oczami. Z początku nie wierzyłem, bałem się, że to znowu zwidy. Zamruczał, był prawdziwy. Tak samo, jak ten w powstaniu i w szpitalu, tak ten również był czarny. Dziwny zbieg okoliczności.
Wczesna jesień. Liście zaczęły spadać z drzew, ale słońce nadal było rude i ciepłe. Znowu się na nią spojrzałem. Promienie słońca wirowały w kaskadach jej włosów. Mam pytanie. Jakbyś była zwierzęciem to jakim? Głupie pytanie.
Swoimi rześkimi oczami spojrzała się na mnie i roześmiała. Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać. Znowu śmiech, ten sam, kojący. Chyba kotem, takim czarnym. Powiedziała i spojrzała się w moją stronę. To by było ciekawe, gdybyśmy po śmierci mogli wracać na Ziemię w innej formie, prawda? Jedno życie i to w dodatku jako człowiek jest szaleńczo nudne! Widocznie miała rację.
Wieczorami siedziałem z Kotem na balkonie. Obserwowaliśmy samochody i gwiazdy, przemijanie. Czasem myślałem w takich momentach o życiu, czasem nie myślałem w ogóle. W mojej głowie stoczyłem za dużo bitew, zanim tu dotarłem, do mojej ostatecznej opoki. Byłem podróżnikiem, trochę pielgrzymem. Spojrzałem na Kota. Oboje byliśmy.

Warszawa, Powiśle, rok 1989.

*W opowiadaniu wykorzystano wiersz Cypriana Kamila Norwida „Pielgrzym”