Stanisław Barwicki przesłuchiwany był sześć lub siedem razy. Przesłuchania trwały od jednej do dwóch godzin. Po dwóch miesiącach przesłuchań został przeniesiony na miesiąc do izolatki. W samotności nachodziły go różne myśli, przede wszystkim nie dawało mu spokoju pytanie: dlaczego został aresztowany? W czasie wojny należał, co prawda, do AK, ale nie brał udziału w walkach. Po wojnie przeniósł się ze Wzdołu Rządowego do Kielc, gdzie podjął pracę jako specjalista w zakresie obsługi rolnictwa w Powiatowym Związku Samopomocy Chłopskiej. Nie brał udziału w konspiracji antykomunistycznej, ożenił się. Czasem tylko spotkał się z jakimś kolegą. I nagle, 1 czerwca 1952 roku, bez zapowiedzi został aresztowany w pracy przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Osadzono go w podziemiach budynku Wojewódzkiego Oddziału Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Gwardii Ludowej, gdzie znajdował się areszt śledczy. Zamknięto go w celi nr 4. „Cela ta zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie (…). Puste ściany, betonowa podłoga, pod ścianą ułożone nędzne, słomiane sienniki i kibel. Jako wyposażenie więźnia otrzymałem aluminiowy kubek, miskę łyżkę oraz ręcznik podobny do ścierki. Wysoko pod sufitem znajdowało się niewielkie okienko, służące kiedyś do wrzucania węgla na opał. Przez to okienko sączyła się niewielka smużka światła, która świadczyła o tym, że tam za kratą jest tylko wprawdzie „pseudo wolność”, ale można przynajmniej swobodnie się poruszać”.
Zaraz po aresztowaniu, z dyskretnych rozmów ze współwięźniami, zorientował się, że prawdopodobną przyczyną aresztowania była prowokacja ubecka. Wykorzystano do niej oficera WP, żołnierza AK, Leona Orwicza (właściwe nazwisko: Leon Jop). Został on namówiony przez funkcjonariusza UB, udającego wysłannika rządu londyńskiego, do tworzenia nielegalnej organizacji. Orwicz, za jego namową, prowadził rozmowy z kolegami z AK, których potem ubowcy wyłapywali i osadzali w więzieniu. Stanisław Barwicki również odbył taką rozmowę. Czuł w jej trakcie, że coś się nie klei. Stanowczo odmówił przystąpienia do organizacji. Ale nie powiadomił władzy o tej rozmowie i to było przyczyną aresztowania.
Z aresztu przy ulicy Gwardii Ludowej został przewieziony do więzienia przy ul. Zamkowej. Znalazł się w ośmioosobowej celi, w której spotkał byłych żołnierzy AK: Ludwika Grzegorczyka ze wsi Krajno, Feliksa Czecha, Okopińskiego – naczelnika kolei wąskotorowych w Lublinie aresztowanego pod zarzutem sabotażu. Po kilku tygodniach pobytu w więzieniu, 11 września 1952 r został zawieziony na rozprawę przy ul. Żelaznej, której przewodniczył sędzia kpt. Zdzisław Mazurkiewicz, w obecności prokuratora Edwarda Kasprzyckiego i obrońcy Edwarda Jaśko. Wyrokiem Rejonowego Sąd Wojskowego został skazany na dwa lata więzienia.
“Pewnego dnia, w czasie wydawania nam obiadu, kol. Grzegorczyk zauważył, że do jego miski dostały się cztery skwarki w kapuśniaku. Spojrzał w moją miskę i stwierdził, że nie ma żadnego. Wziął więc łyżkę i wyłowił dwa skwarki, przedkładając do mojej miski ze słowami Panie Staśku muszę się z Panem podzielić, aby było sprawiedliwie.” Faktem tym byłem tak wzruszony, że łzy stanęły mi w oczach, a słowa ugrzęzły w gardle. Przypomniał mi się wierszyk, w którym dwaj bracia orzeszek dzielili na dwoje”. – takie gesty w więzieniu, gdzie więźniowie ciągle byli głodni, były na wagę złota, rodziły przyjaźnie, które przetrwały długie lata, także poza murami więzienia. Jedzenie było monotonne i nie zapewniało nawet minimum zapotrzebowania kalorycznego: kawa zbożowa bez cukru tzw. lura, do tego wydzielano rano 400 gram ciemnego, gliniastego chleba od razu na śniadanie i kolację. Kto nie potrafił wytrzymać i zjadał całą porcję, to na wieczór pozostawała mu jedynie kawa. Na obiad była tylko “cienka” zupa kapuśniak lub grochówka w której pojedyncze skwarki były nie lada rarytasem. Skromnym uzupełnieniem diety były paczki, ale nie każdy więzień mógł jej otrzymywać, tylko ten który był po wyroku. Przywilejem było także widzenie z rodziną jeden raz w miesiącu. Tak wspomina pierwsze widzenie z żoną po aresztowaniu: „Wprowadzono mnie do pokoju widzeń. Zobaczyłem, że pokój ten przedzielony jest pośrodku dwoma drucianymi siatkami w odległości jednego metra jedna od drugiej, a między nimi siedzi strażnik, jako świadek rozmów między osobami na widzeniu. Po drugiej stronie siatki ujrzałem stojącą żonę wraz ze starszym synem Andrzejem na ręku, który przyszedł zobaczyć tatusia. Przyglądał mi się uważnie, ale stwierdził że to nie jest jego tatuś, bo jego tatuś to miał bujną czuprynę na głowie, a ten nie ma włosów i nigdy nie był ubrany w takie ubranie. Za namową żony chciał mi podać śliweczkę przyniesioną z domu, lecz oddalone od siebie siatki nie pozwalały na dosięgnięcie jej, a strażnik siedział jak mumia nie starając się pomóc dziecku w spełnieniu jego życzenia. Odczułem wewnętrzny ból i było mi przykro, widząc całkowite otępienie i brak odrobiny ludzkiej życzliwości ze strony takiego satrapy pozbawionego całkowicie ludzkich uczuć, jakim okazał się strażnik nawet w stosunku do dziecka. Słowa tłumiło mi wzruszenie, a minuty płynęły szybko, ledwo wymieniłem z żoną kilka zdań, a już padły słowa, że widzenie skończone. Trudno wyrazić słowami co czuje się w takiej chwili”.
W ciężkich, ale i radosnych chwilach z pomocą przychodził przyjaciel Ludwik Grzegorczyk ze wsi Krajno. Gdy Stanisław Barwicki dowiedział się, od swojego obrońcy o narodzinach syna: “kolega Grzegorczyk, dla uczczenia tak ważnego wydarzenia w moim życiu, wydzielił ze swojego skromnego zapasu pięć sztuk papierosów “Mewa” i wręczył jako prezent z okazji tego wydarzenia. Prezent w tych warunkach o niebagatelnej wartości (…). Oczywiście, że papierosy te wypaliliśmy wspólnie, pociągając po kilka dymków.”
Po pewnym czasie został przeniesiony do nowej, zbiorowej celi, co zapowiadało wywóz do innego więzienia. I rzeczywiście, wraz z więźniami odwieziono go na bocznicę dworca kolejowego w Kielcach, a stamtąd pociągiem trafił do obozu pracy w kopalni węgla kamiennego w Siemianowicach Śląskich. Cały teren obozu był otoczony drutem kolczastym z wieżyczkami strażniczymi na których siedzieli strażnicy z karabinami maszynowymi. „Gdy przyprowadzono nas pod szyb, wówczas wjeżdżała winda z górnikami z poprzedniej zmiany. Z windy tej wyniesiono najpierw zabitego górnika w wypadku podczas wydobywania węgla. (…) wywarło to na mnie szokujące wrażenie. Praca była niezwykle ciężka, często zdarzały się wypadki. Stanisławowi Barwickiemu osuwający kawał węgla przygniótł stopę. Lekarz zamiast udzielić pomocy dał mu radę, aby korzystał z kija do podpierania się. 13 marca 1953 r. zakończyła się roczna gehenna, jego wyrok na skutek amnestii został zmniejszony o połowę. Znalazł się na wolności.
Po powrocie z kopalni rozpoczął pracę w Powiatowym Związku Samopomocy Chłopskiej i Wojewódzkim Wydziale Oświaty Rolniczej, a później w Instytucie Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa oraz w Centrali Nasiennej w Kielcach. Prowadził prace badawcze i doświadczalne w zakresie uprawy roślin. Dzięki jego niestrudzonej pracy powstały odmiany ziemniaków, które można było sadzić na glebach V klasy, np. ziemiach we Wzdole Rządowym. Stanisław Barwicki zmarł 14.02.1996 r.
Ewa Działowska
tekst oparty na wspomnieniach Stanisława Barwickiego “Wspomnienia z trudnych czasów” Kielce 2022